Wojciech Jaruzelski

Starsi o 25 lat

(Tekst z okazji 25tej rocznicy wprowadzenia Stanu Wojennego)

Opublikowany na oficjalnej stronie Generała Wojciecha Jaruzelskiego w grudniu 2006 r.

 

Zbliża się 13 grudnia. Czytelnicy niektórych gazet i czasopism, użytkownicy internetu oraz wielu autorów listów, kierują do mnie słowa życzliwości i poparcia. Są również oceny krytyczne, a także pytania. Za słowa życzliwe serdecznie dziękuję. Słowa krytyczne przyjmuję z należną uwagą i powagą. Na pytania będę starał się odpowiedzieć. Jedno z nich : czego jeszcze można spodziewać się na tę kolejną, tym razem 25. rocznicę wprowadzenia stanu wojennego? Nie ulega wątpliwości, iż ten swoisty jubileusz uzyska szczególny akompaniament. Zabrzmi kanonada gniewnych oświadczeń, oskarżeń, epitetów. Przelicytowanie tego wszystkiego - co powiedziano, opublikowano, wyemitowano w poprzednie, a zwłaszcza w 24. rocznicę - nie będzie łatwe. Nie wątpię jednak, że się uda. W szczególności nie pozostaną bezczynni "polujący" na mnie politycy i historycy, którzy z tej okazji przypomną, wypomną, uzupełnią mój okropny wizerunek.

Czarna legenda

"Wojna polsko-jaruzelska" nie jest po prostu tylko chwytem retorycznym. Ja przecież nie byłem sam. A bez zdemonizowania, pogrążenia, upowszechnienia czarnej legendy Jaruzelskiego trudniej jest osądzić - przynajmniej moralnie - jakże wielu tych, którzy w dojściu do owej decyzji w różny sposób uczestniczyli. Tysiące tych, którzy w realizacji stanu wojennego świadomie i aktywnie brali udział. Miliony tych, którzy środków nadzwyczajnych oczekiwali, stan wojenny przyjęli ze zrozumieniem i do dziś jego wprowadzenie uznają za uzasadnione. Wszystkich tych, którzy przez lata całe pozostawali ze mną we wspólnym żołnierskim i politycznym szeregu. Wreszcie nawet tych najmłodszych - nic ze stanem wojennym nie mających wspólnego - a nazywanych "postkomunistami". Staram się zrozumieć, że to drażni, wywołuje emocjonalne reakcje niektórych kręgów politycznych. Doświadczam tego w różnej formie od lat.

Pan Jarosław Kaczyński, 23 października 1992 roku, w czasie konferencji prasowej w Sejmie, mówi - cytuję za gazetą "Nowy Świat" z 24-25.10.92. : "Gen. Jaruzelski i jego towarzysze, którzy wprowadzili stan wojenny są zdrajcami narodu i jako tacy winni stanąć przed sądem, w świetle prawa karnego, jako przestępcy winni zostać skazani na najwyższy wymiar kary, a wyrok powinien zostać wykonany". Przypomnę, iż w ówcześnie obowiązującym kodeksie karnym - kara śmierci istniała. W późniejszych latach padały również inne wypowiedzi, sugerujące degradację, pozbawienie mnie stopnia generała oraz uprawnień byłego Prezydenta RP.  Wreszcie ostatnio w książce-wywiadzie z 2006 roku, pt.: "O dwóch takich..." str. 117, Pan Jarosław Kaczyński m.in. mówi: "Jeśli stan wojenny był do uniknięcia, to Jaruzelskiemu należy się kula w łeb".

Dziennikarz prowadzący wywiad zauważa: "Był jednak twórcą Okrągłego Stołu. A potem się wycofał, oddał władzę".
Odpowiedź: "...Robił to wszystko, żeby ratować swoją skórę. Może rzeczywiście los Ceausescu byłby dla niego zbyt surowy. Ale kryminał - dlaczego nie?"
Jest to wspólna książka braci Kaczyńskich, z przykrością więc muszę założyć, iż Pan Prezydent podziela owe opinie i oczekiwania. W związku z tym, że pochodzą one ze szczytów władzy - chcąc nie chcąc - mają wymowę i stanowią swoistą sugestię stosownych "egzekucji". Teraz pozostaje medialne i prawne ich oprzyrządowanie.

31 marca br. Prokuratura Oddziału IPN w Katowicach postawiła mnie oraz na razie jeszcze kilku innym osobom zarzut "kierowania zorganizowanym związkiem przestępczym o charakterze zbrojnym..." Oto sytuacja, decyzja o wielkim, dramatycznym wymiarze historycznym, politycznym, moralnym wtłoczona została w kryminalny kostium. W dodatku faktycznie dezawuując Uchwałę Sejmu RP z 23 października 1996 roku, która orzeka, iż wprowadzenie stanu wojennego dyktowane było wyższą koniecznością. Teraz "wyższą koniecznością" staje się osądzenie tzw. autorów stanu wojennego. Mówię o tym ze spokojem. Co więcej - w istniejącym stanie rzeczy jestem zainteresowany tym, ażeby sprawa została rozpatrzona przez niezawisły sąd, w jawnej procedurze, w toku której będę mógł przedstawić wszechstronne wyjaśnienie. Liczę, iż da to szansę dotarcia, "przebicia się" do opinii publicznej z przekonywającymi dowodami i argumentami.

Biorę odpowiedzialność na siebie

Obecnie czytam, studiuję wiele tysięcy stron, kilkadziesiąt tomów akt sprawy - do których dojdą jeszcze materiały dodatkowe, uzupełniające - co dla moich schorowanych oczu nie jest czynnością łatwą. Przy tym nie chcę, ażeby to co powiedziałem zabrzmiało cierpiętniczo, w tonacji - uciśniona niewinność. Nie zamierzam pomniejszać swej ówczesnej roli i odpowiedzialności. Wielokrotnie mówiłem i pisałem - biorę odpowiedzialność na siebie. Odchodząc z urzędu Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, w orędziu z 11 grudnia 1990 roku m.in. powiedziałem: "Jako żołnierz wiem, że dowódca, a więc każdy przełożony odpowiada i za wszystkich i za wszystko". I dalej: "Jeśli czas nie ugasił w kimś gniewu, lub niechęci, niechaj będą one skierowane przede wszystkim do mnie". I tak się od lat dzieje. Łącznie z zamachem, ciężkim zranieniem, które szczęśliwie nie zakończyło się utratą życia. Chociaż coraz częściej myślę czy nie byłoby dla mnie bardziej szczęśliwe, a dla różnych osób bardziej pożądane, gdyby cios był o 2-3 cm celniejszy.

Zwracając "Krzyż Zesłańców Sybiru" w liście do Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Pana Lecha Kaczyńskiego m.in. napisałem: "Jako porucznik na przedpolach Berlina w kwietniu 1945 roku i jako generał armii na najwyższych urzędach czuję się - w stosownym oczywiście zakresie - odpowiedzialny za wszystko, co działo się w Polsce takiej, jaką w realiach podzielonego świata ona była. Przypomnę, że w kilku napisanych przeze mnie książkach, chyba już w setkach artykułów, wywiadów, wypowiedzi, często pojawiają się słowa: żałuję, ubolewam, przepraszam. Odnosi się to szczególnie do wszystkich tych okoliczności i faktów, jakie niosły ze sobą jakąś ludzką krzywdę i ból. Jeśli przyczyniłem się do nich w sposób bezpośredni lub pośredni, widzę to tym ostrzej". Tkwi to we mnie jak cierń. Powtarzam to raz jeszcze. Nie wiem, czy był i jest taki najwyższego szczebla polityk i generał - nie tylko zresztą w Polsce - który by publicznie, dobitnie wypowiadał takie słowa. Akcentuję je przy tym z nadzieją, iż - być może - wpiszą się one w nurt myślenia o nadrzędności współczesnych wyzwań nad podziałami i zadrami z przeszłości.

To uwagi wstępne. Teraz powinienem odnieść się przede wszystkim do stanu wojennego, a zwłaszcza odpowiedzieć na niektóre pytania i wątpliwości. I tu jestem w kłopocie. Przecież na ten temat napisałem i powiedziałem już bardzo, bardzo wiele. Przypomnę chociażby książkę "Stan wojenny. Dlaczego...". Szczególną jednak wagę przywiązuję do wydanej w 2005 roku książki "Pod prąd" (Wyd. Comandor). Spodziewałem się, iż jakże liczni oskarżyciele stanu wojennego "rozerwą ją na strzępy", wysuną konkretne zarzuty, podejmą merytoryczną polemikę. A tu nic - znamienne milczenie. Podobny los - w pewnej mierze bojkot - spotkał Konferencję historyczno-naukową, która odbyła się 3 listopada 2005 roku. Była poświęcona historycznej wagi "Spotkaniu Trzech" (Józef Glemp, Lech Wałęsa, Wojciech Jaruzelski), jakie miało miejsce 4 listopada 1981 roku.
Czy też inny, wcześniejszy przykład. 6 czerwca 1998 roku napisałem obszerny tekst pt. "O stanie wojennym raz jeszcze". Przesłałem niektórym parlamentarzystom, politykom, redaktorom. Nie wiem w jaki sposób, ale dotarł on do redakcji paryskiej "Kultury". Otrzymałem list od Jerzego Giedroyca, z zapytaniem czy wyrażę zgodę na opublikowanie. Oczywiście, zgodziłem się. Tekst ukazał się na str. 3-54, numeru 126 "Zeszytów Historycznych". Zważywszy na polityczną rangę , autorytet "Kultury" brak odzewu był i jest bardzo wymowny.

Punkty widzenia

Właściwie na tym mógłbym zakończyć. Zainteresowany Czytelnik w wymienionych pozycjach może uzyskać udokumentowaną wiedzę o moich ocenach i poglądach. Mimo to muszę znów zabrać głos. Wrócić do tematu, który wyżej zabrzmiał tak drastycznie - czy stanu wojennego można było uniknąć?

Uniknąć nie można trzęsienia ziemi, tajfunu, gradobicia - jednym słowem wyroków ślepej natury. Wszystko pozostałe zależy od człowieka, jednakże usytuowanego w realiach historycznych, cywilizacyjnych, geopolitycznych, ustrojowych, mentalnościowych itd. Czy potrafimy, po 25 latach, tak właśnie - chociażby z minimum empatii, spojrzeć na ówczesne uwarunkowania, procesy, wydarzenia? Jest oczywiste, iż w ich ocenie reprezentuję ówczesną władzę, jej intencje, racje, decyzje. Jednocześnie w pełni doceniam i niezmiennie podkreślam: historyczną rolę "Solidarności", Lecha Wałęsy, wielu ówczesnych działaczy; jej demokratyczno-wolnościowe przesłanie; szacunek dla środowisk i ludzi, którzy tym ideałom byli wierni, o nie walczyli, doznawali różnych bolesnych konsekwencji. A przede wszystkim to, że "Solidarność" była zaczynem, impulsem i w ostatecznym rachunku - w warunkach "gorbaczowowskiej" koniunktury oraz reformatorskiej tendencji polskich władz - główną siłą sprawczą ustrojowych przemian w Polsce.

To ocena generalna. Jednakże z następującą uwagą: bywają święci ludzie - nie ma świętych polityków, rządów, partii, ruchów społecznych i politycznych. Odnoszę to również do "Solidarności". Cel miała wzniosły, ale czy "uświęcał" on wszystkie środki? Co działo się po drodze? Na jakiej w końcu 1981 roku kraj znalazł się krawędzi? Oczywiście mówię to z równoległą świadomością zarówno historycznego balastu wad i win PZPR, władzy, jak też jej kolejnych błędów i opóźnień. Jednakże adresatem oskarżeń jest obecnie tylko jedna strona. Ta, która decyzję o stanie wojennym podjęła i ją realizowała. Ale jak do tej decyzji doszło, co się do niej przyczyniło, co w ostatecznym rachunku i momencie o niej przesądziło? Komfort prostych, bezkolizyjnych, idealnych rozwiązań nie jest darem powszechnym. Pojęcie "mniejszego zła" nie zrodziło się 13 grudnia 1981 roku. Jest wpisane w całą historię człowieka - od wielkich przełomowych wydarzeń, do różnych codziennych międzyludzkich sytuacji. Nie zamierzam w ten sposób relatywizować, banalizować zła. Nawet to mniejsze pozostaje złem. Zarówno w wymiarze ogólnospołecznej szkody, jak też ludzkiego cierpienia, indywidualnej krzywdy. Po latach, zwłaszcza w świetle niektórych nieznanych mi wcześniej faktów, dokumentów, relacji, widzę to jeszcze ostrzej.

Odnoszę wrażenie, że z drugiej strony zachodzi proces odwrotny - "źdźbło i belka w oku". Im dalej od tamtych dramatycznych wydarzeń, tym bardziej poprawia się samoocena. Przykładów jest wiele. Ograniczę się do dwóch - przez polityczne biografie i aktualne usytuowanie - wymownych szczególnie. Szerzej opisałem je w książce "Pod prąd" (str. 59 oraz 61-62) - tu zacytuję bardzo skrótowo. Bogdan Borusewicz 1 października 1983 roku, a więc 23 lata temu mówi w książce pt.: "Konspira": "...Ruch obrastał wszystkimi negatywnymi cechami systemu: nietolerancją dla inaczej myślących i czyniących, tłumieniem krytyki, prymitywnym szowinizmem. ...W pewnym momencie demokratycznie wybrani działacze stracili kontakt z rzeczywistością... Nastąpił amok. Przestano myśleć kategoriami politycznymi, a zaczęto mistycznymi - że jak powie się słowo, to stanie ono się ciałem, czyli jak powiemy >>oddajcie władzę<< to władza znajdzie się w naszych rękach". Z kolei Jarosław Kaczyński w wydanej w 1994 roku książce pt.: "My", m.in. tak mówi o historycznej "Solidarności": "... ten monstrualny ruch ze względu na swój charakter i konstrukcję do demokracji się nie nadawał... Gdyby >>Solidarność<< 1989 roku miała siłę z 1981 roku, to w ogóle żadnego mechanizmu demokratycznego w Polsce by się nie zbudowało".

Stan wojenny radykalnie osłabił "Solidarność". Obiektywnie więc - czy jak kto woli paradoksalnie - przyczynił się do tego, że po kilku latach, w nowej sytuacji międzynarodowej, zbudowanie owego demokratycznego mechanizmu stało się możliwe.

Wielu "postsolidarnościowych" polityków zapomina o swych dawnych ocenach. Dominuje widzenie w kategoriach manichejskich, czarne- białe, tworząc historyczne tło toczącej się walki politycznej. Obecna sytuacja dostarcza ewidentnych tego dowodów. Polityka jest "zainfekowana" historią. Historia jest "zainfekowana" polityką.

Elementarny obowiązek państwa

Mam - w tym samokrytyczną - świadomość grzechów popełnianych przez lata na ciele historii, zwłaszcza tzw. białe plamy. To się zasadniczo zmieniło. Ale "wahadło" przesuwa w drugą stronę. W tym miejscu wracam do kluczowego pytania - czy stanu wojennego można było uniknąć? Jakie były wewnętrzne i zewnętrzne okoliczności, które trzeba wziąć pod uwagę? Ograniczę się do niektórych nieznanych, mniej znanych, lub zmistyfikowanych wątków. Resztę ewentualny Czytelnik może znaleźć w moich książkach i publikacjach.

Po pierwsze- nie trzeba być psychologiem, ażeby wiedzieć, iż normalny człowiek ze swej natury nie jest masochistą. Miesiące, tygodnie, a zwłaszcza dnie poprzedzające 13 grudnia, to był dla mnie czas narastającego niepokoju, koszmaru, szamotaniny w przeczuciu zbliżającej się wielowymiarowej katastrofy. Do ostatniej chwili - a ściślej do godz. 14.oo 12 grudnia - chciałem owej dramatycznej decyzji uniknąć. Miałem gorzką świadomość, iż jej ciężar będę niósł do końca swoich dni. Mieli ją również moi cywilni i wojskowi współtowarzysze. Nie mówię przy tym o skrajnościach, ortodoksach i karierowiczach, dla których było to rozwiązanie - chociaż pragnęli bardziej radykalnego - z niecierpliwością oczekiwane. Niestety, część z nich zabrała się z nami w "drugim wagonie". Obok realnych uwarunkowań oraz istotnych przyczyn obiektywnych, wiążą się z tym spowolnienia pociągu reform, a także różne idiotyzmy i niegodziwości. Mam poczucie nie dość zdecydowanego pozbywania się tego "bagażu".

Po drugie - czyniony jest zarzut, że przygotowania do stanu wojennego miały u swych podstaw, założenie zdławienia siłą "Solidarności". Co miało o tym świadczyć? Odnośne prace planistyczne, jak też prowokowanie przez władze sytuacji, mających uzasadniać konieczność siłowego rozwiązania. Była tylko kwestia czasu odpowiedniego dla realizacji tego zamiaru. Otóż - przygotowanie, planowanie na okoliczność sytuacji nadzwyczajnych należy do elementarnych obowiązków każdego państwa. Dziennik Ustaw Rzeczypospolitej Polskiej z 10 marca 1937 roku opublikował Ustawę z dnia 22 lutego 1937 roku "O stanie wyjątkowym". Podpisał Prezydent RP Ignacy Mościcki oraz Prezes RM Felicjan Sławoj Składkowski. Jej zawartość jest kierunkowo, merytorycznie identyczna z uchwałą oraz dekretami o stanie wojennym Rady Państwa PRL. W niektórych kwestiach idzie nawet dalej, ostrzej. Art. 1 (1) brzmi: "Wprowadzenie stanu wyjątkowego zarządza Rada Ministrów na wniosek Ministra Spraw Wewnętrznych i za zezwoleniem Prezydenta Rzeczypospolitej". Ogólna linia - wszystko w rękach władz administracyjnych , do powiatu włącznie. Ale nie do końca. Art. 12 mówi: "Korzystanie z pomocy wojskowej... przekazywanie na czas ograniczony pewnych funkcji i uprawnień władz administracyjnych cywilnych władzom wojskowym, jak również do uzależnienia władz administracyjnych od dowództwa wojskowego, w zakresie potrzebnym do osiągnięcia jednolitości działania, celem zapewnienia bezpieczeństwa państwa i porządku publicznego". Interesujące! Przy okazji warto także przypomnieć, iż w tymże 1937 roku (według "Małego Rocznika Statystycznego" z 1939 roku str. 164), skazanych było prawomocnie za przestępstwa przeciwko państwu 3755, w tym za zbrodnie stanu 2945 osób. Dodam, że wspomniana Ustawa z 1937 roku zniosła w art. 17 Zarządzenie Prezydenta RP z 16 marca 1928 roku "O stanie wyjątkowym". Jest to jeszcze jedno potwierdzenie, że założenia tego stanu miały charakter ciągły i trwały. Nawiasem mówiąc, było błędem, iż w PRL we wcześniejszych latach, nie został dokonany odpowiedni zapis w Konstytucji. Stało się to dopiero 20 lipca 1983 roku, poprzez wprowadzenie do niej w artykule 33 ust. 3 i 4 - o stanie wyjątkowym. Bowiem taką faktycznie była istota i treść stanu wojennego z grudnia 1981 roku. Gdyby nazywał się on "wyjątkowy" wydźwięk psychologiczny - w kraju i zagranicą - miałby niewątpliwie inne zabarwienie.

W Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej prace przygotowawcze na okoliczności wyjątkowe podjęte zostały w latach 60. Biegły współzależnie z aktualizowaniem koncepcji i planów działań na czas wojny. Pierwszy sprawdzian odbył się w 1967 roku w ramach ćwiczenia "Lato - 67". Drugi w 1973 roku, w ćwiczeniu "Kraj 73", którym kierował Przewodniczący Komitetu Obrony Kraju, Premier Piotr Jaroszewicz. Prace planistyczne kontynuowano. M.in. znalazło to wyraz w projektach stosownych dokumentów z 1978 i wiosny 1980 roku. Zrozumiałe, że w miarę narastających napięć, zwłaszcza w roku 1981, prace te były intensyfikowane i poszerzane. Nie mogę w tym momencie pominąć roli Ryszarda Kuklińskiego. Zacytuję jego słowa z wywiadu dla paryskiej "Kultury" nr 4 z 1987 roku. Str. 9: "Wgląd w plany użycia radzieckich i polskich sił przeciwko >>Solidarności<< dawała mi moja, do pewnego stopnia szczególna pozycja służbowa w Sztabie Generalnym, która w czasie kryzysu przekształcona została w swego rodzaju jednoosobowy sekretariat kierownictwa MON do spraw przygotowań stanu wojennego". I na str. 27": "Mnie - podówczas płk Ryszardowi Kuklińskiemu - przypadła w udziale robocza koordynacja (zgrywanie) planowania stanu wojennego oraz opracowanie centralnego planu kierowania działalnością państwa w tym okresie". Całkiem poważnie więc mówiąc - to, że stan wojenny przebiegł tak sprawnie i skutecznie, było również jego niemałą zasługą. Trzeba też dodać, iż podstawowe dokumenty, pozwalające uruchomić akcję, a w szczególności uchwała i dekrety Rady Państwa nie były podpisane aż do ostatniej chwili.

Słyszy się głosy zgorszenia, iż drobiazgowość, różne formy przygotowań świadczą o złowieszczej intencji tzw. autorów stanu wojennego. Wręcz przeciwnie - świadczą o poczuciu odpowiedzialności. Nie doraźna improwizacja, a precyzyjna koordynacja i synchronizacja w celu uniknięcie chaosu, który mógłby zakończyć się krwawo. Tu zacytuję Stefana Bratkowskiego, który w nawiązaniu do 10.rocznicy wprowadzenia stanu wojennego, na łamach "Gazety Wyborczej" napisał: "...Gdyby nas nie byli tak fachowo, podręcznikowo sparaliżowali, doszłoby, jak dwa, a dwa cztery, do przelewu krwi, młodzież ruszyłaby przeciw broni, nawet z gołymi rękami".

Konfrontacyjna atmosfera

W tym miejscu należy dodać, iż owym przygotowaniom towarzyszyły nieustające apele, przestrogi, ostrzeżenia. Prowadzono wiele rozmów w tym kierunku, zwłaszcza z ekspertami "Solidarności". Przypomnę też Uchwałę Sejmu z 31 października, a zwłaszcza VI Plenum KC PZPR, 28 listopada i płynące stamtąd słowa. W tym moje: "... obecnego stanu utrzymać dłużej nie można, proces rozkładowy musi być zatrzymany. Inaczej nieuchronnie doprowadzi do konfrontacji, do stanu typu wojennego". Czy ktoś - kto chce zaskoczyć, postąpić znienacka ogłasza publicznie taką możliwość? Czy wręcz przeciwnie, chce ostrzec, zapobiec skrajności? Warto zapytać - z czego wynika jej zlekceważenie? Lekkomyślność, nadmierna pewność siebie, postrzeganie władzy - przepraszam za wyrażenie - jak zdychającego psa? To też zasługuje na wnikliwą, obiektywną ocenę.

Są i takie głosy. Poparcie "Solidarności" stopniowo słabło - po co więc stan wojenny? W odpowiedzi wyręczę się oceną prof. Andrzeja Werblana, zamieszczoną w nr 7 miesięcznika "Dziś" z lipca 1995 roku: "Szczególnie niebezpieczna sytuacja wytworzyła się jesienią 1981 r. Wskutek naturalnego w takich warunkach zmęczenia mas, zarysowywał się już wówczas pewien spadek wpływów "S", pojawiły się objawy apatii społecznej. W takich właśnie momentach, w organizacjach rewolucyjnych, ściśle związanych z masami i wyczuwających każde drgnienie ich nastroju, wzmagają się skłonności ekstremalne. Rodzą się one z poczucia, że jak nie teraz, to kiedy? Tak - jak sądzę - należy interpretować wymowę radomskiej sesji KKP i jej uchwały. Tak też trzeba by oceniać perspektywy przewidywanych na połowę grudnia masowych demonstracji w rocznicę wydarzeń 1970 r. Rzecz toczyła się ku konfrontacji." Szeregu wnikliwych analiz ówczesnych uwarunkowań i wydarzeń dokonał w swych publikacjach również prof. Jerzy Wiatr m.in. w opublikowanej w 1988 roku w USA książce pt.: "The soldier and the nation" (Wyd. Westviers Press).

Przekleństwem owego czasu była atmosfera konfrontacyjna. 27 sierpnia 1981 r. na łamach "Robotnika" Jacek Kuroń mówi: "Po raz pierwszy zaczynam myśleć, że mogłaby nam grozić wojna domowa". Bronisław Geremek dodaje: "... Grozi nie tylko interwencja, ale i upadek z przyczyn wewnętrznych... Katastrofa jest faktem oczywistym. Jest to katastrofa wciągająca". To w sierpniu, a co w grudniu? Inny temat - powstawanie konfliktów? Było ich mnóstwo - cała infrastruktura sytuacji kolizyjnych. Nie chcę wchodzić na drogę przerzucania się podejrzeniami i zarzutami. W toczącej się, ostrej walce politycznej rodziła się praktyka, myślenie i reagowanie na zasadzie: "kto-kogo" . Do tego obustronnie toporna retoryka. Siły konserwatywne, zachowawcze w partii, w obozie władzy swą odpornością na zmiany i zacietrzewieniem deformowały rzeczywiste intencje władz. Obiektywnie rzecz biorąc szło to na spotkanie radykałom z "Solidarności". Ekstremy z jednej i drugiej strony "żywiły się nawzajem".

Rozumiem, iż państwo z tytułu dysponowania stosownymi organami i mechanizmami władzy odpowiada za ich funkcjonowanie. Niewątpliwie miały miejsce pomysły "poniżej pasa" i godne ubolewania fakty. Nieraz zresztą rykoszetem uderzały w politykę władz, w nasze nadzieje na spokój, na porozumienie. Przykład - pobicie w marcu 1981 trzech osób, z pośród kilkudziesięciu uporczywie odmawiających opuszczenia siedziby Wojewódzkiej Rady Narodowej w Bydgoszczy. Różne obciążające władze sytuacje są wciąż przywoływane, obficie i spektakularnie przedstawiane. Jeśli nie są jednostronne, tendencyjne, a obiektywne, prawdziwe - przyjmuję to z pokorą. Jednakże "druga strona medalu" pozostaje w cieniu. Już kiedyś ironizowałem: "anielskie hufce opozycji, "Solidarności" i diabelskie hordy władzy, "komuny" - lub też na odwrót. A przecież wszystko to było bardziej złożone. Każdy konflikt miał swój rodowód. Ich suma tworzyła spiralę, nad którą w ostatecznym rachunku już nikt nie panował. Polityczne antagonizmy dzieliły nawet rodziny i bliskie sobie dotąd środowiska. Odnotowywano liczne incydenty, sytuacje, w których - zwłaszcza w terenie - wiele osób z kręgów partii, władzy oraz ich rodzin, w tym również wojskowych, miało poczucie realnego zagrożenia. Miarą istniejącej psychozy stawał się byle błahy pretekst. Charakterystyczny przykład - strajk w PGR Lubogóra. W ślad za nim przez kilka tygodni - października i listopada 1981 - była zakłócona, a nawet sparaliżowana produkcja wielu - w tym najważniejszych - zakładów województwa zielonogórskiego. Powstały wielkie straty. Czy inne kuriozum: hałaśliwy spór - kto jest sprawcą "prowokacji", podrzucenia fiolki z brzydko pachnącą cieczą, w pobliżu kopalni "Sosnowiec". W rezultacie kolejne napięcie wokół tematu "węgiel". Wszystko to ilustruje wielowarstwowe - zresztą obustronne i coraz mniej kontrolowane - pokłady złych emocji, agresji, wrogości. Mieszczą się one w "łamigłówce" - czy stanu wojennego można było uniknąć?

Gospodarcza pętla

Po trzecie - gospodarka jest fundamentem materialnego bytowania narodu. Jej wady doktrynalno-ustrojowe, narastający kryzys drugiej połowy lat 70., skutki nieurodzaju, różne zaszłości i błędy organizacyjno-personalne, wreszcie rosnące wolnościowe aspiracje - wszystko to zsumowało się, dając impuls lipcowo-sierpniowo-wrześniowym wydarzeniom. Doszło do historycznych porozumień. Mówię o nich z szacunkiem dla rozwagi i poczucia odpowiedzialności obydwu stron. Ale był również tego ciężki gospodarczy koszt. Połowa słynnych 21 postulatów, faktycznie oznaczała - krócej pracować, więcej zarabiać. Następował głęboki spadek produkcji, w tym szczególnie dotkliwy w wydobyciu węgla. Załamała się współzależność dostaw artykułów przemysłowych i rolnych. Z drugiej strony narastała fala rewidykacyjno-roszczeniowa, lawina "pustego" pieniądza. W rezultacie horror pustych sklepów, ogołoconych półek i haków, tasiemcowych kolejek, wyłączenia prądu, braki paliw -przed stacjami benzynowymi kilometrowe sznury pojazdów. Na to nałożyła się oficjalna zapowiedź drastycznego ograniczenia od 1 stycznia 1982 roku radzieckich dostaw ropy i gazu oraz wielu innych podstawowych surowców i towarów. Uzasadniano to konkretnie - można powiedzieć logicznie, arytmetycznie - poważnym zakłóceniem dostaw z naszej strony, plus antyradzieckość. Należy sądzić, iż nie przypadkowa była zbieżność w czasie z I turą Zjazdu "Solidarności", a zwłaszcza z gniewnie ocenionym "Posłaniem do ludzi pracy Europy Wschodniej". Zsumowanie owej zapowiedzi z załamaniem naszej gospodarki groziło zapaścią energetyczną, co w warunkach zimy oznaczało nie tylko ekonomiczną, ale i biologiczną katastrofę. Stan wojenny faktycznie jej zapobiegł. Wszystko to jest szczegółowo udokumentowane. Zachowały się protokoły, sprawozdania, meldunki. Czytane jeszcze dzisiaj wstrząsają. M.in. codzienne informacje dyżurnej służby operacyjnej rządu tzw. DYSOR-u. Najbardziej przejmujące, z przełomu listopada i grudnia 1981 roku,znajdują się w załączniku nr 2. do wspomnianego już tekstu w 126 numerze "Zeszytów Historycznych" paryskiej "Kultury".

Jestem pod bezpośrednim, przygnębiającym wrażeniem lektury - w ramach studiowania akt w Prokuraturze IPN - stenogramu z ostatniego przed wprowadzeniem stanu wojennego, posiedzenia Rady Ministrów 7 grudnia 1981 roku. Można w nim zobaczyć całą grozę, dramatyzm ówczesnej sytuacji. Jest to autentyk, dokument wewnętrzny przez swą szczegółowość i nastrój sugestywny i wiarygodny: Minister Handlu Zagranicznego oraz Wiceminister Przemysłu Chemicznego i Lekkiego alarmują, że od trzeciej dekady listopada i w grudniu następuje załamanie dostaw ropy, stąd też i benzyn, ze wszystkimi tego dla gospodarki oraz ludności konsekwencjami - nawiasem mówiąc to przedsmak, a właściwie czytelne ostrzeżenie przed tym co groziło od 1 stycznia 1982 roku. Zakłócenia w systemie kartkowym. Na bliskim horyzoncie zarysowuje się niedobór chleba. Ludzie marzną w długich kolejkach. Odnotowano wypadki agresji, atakowanie samochodów dostawczych, uniemożliwiając rozładowanie i legalną sprzedaż dostarczanych towarów. Szalejąca spekulacja. Drastycznie obniżył się eksport, zwłaszcza węgla. Równie drastyczne tego konsekwencje w imporcie. Miasto nie dostarcza środków produkcji i towarów dla wsi. Wieś nie dostarcza artykułów rolnych dla miasta. A więc -"kwadratura koła". Administracja terenowa jak sparaliżowana, nie potrafi wyegzekwować dystrybucji. Bardzo źle z dyscypliną pracy, rosnąca absencja. W wielu zakładach wymuszanie nieuzasadnionych wypłat. W siedmiu województwach zarządy regionów "Solidarności" ogłosiły dla zakładów pracy gotowość strajkową. W resortach atmosfera strachu i apatii. "Solidarność" ewidentnie zmierza do przejmowania władzy. Agresywna KPN. Mnożą się różne ekscesy, w tym antyradzieckie prowokacje. Gwałtowny wzrost przestępczości kryminalnej. Bunty w więzieniach. Okupowanie budynków publicznych. Ogólnie postępująca anarchia daje się odczuwać we wszystkich dziedzinach. Padają głosy, że bez środków nadzwyczajnych dojdzie do niewyobrażalnej katastrofy.

Podsumowując wydałem wiele konkretnych poleceń, dotyczących funkcjonowania państwa - administracji i gospodarki, szczególnie w sferze potrzeb społecznych. Zwróciłem uwagę na zapewnienie bezkolizyjnego funkcjonowania łączności, a zwłaszcza komunikacji. W aspekcie koalicyjnym miało to znaczenie kluczowe. Każde zakłócenie na liniach Wschód-Zachód mogło mieć groźne konsekwencje. Dlatego też Sztab Generalny zaplanował ich ochronę siłami jednostek wojskowych (w sumie ponad 10 tys. żołnierzy, plus interwencyjne odwody) oraz patrolowanie tras z powietrza przy użyciu śmigłowców. Dotyczyło to głównie newralgicznych węzłów i odcinków: trzech komunikacyjnych ciągów drogowych oraz trzech komunikacyjnych ciągów kolejowych. Ale wracając do posiedzenia Rady Ministrów - miałem pełną świadomość owej sytuacji. Jednakże nie zapowiadałem stanu wojennego. Wciąż nadzieja , akcent na porozumienie.

Sytuacja gospodarcza to temat "ocean". Nie chcę, ażeby jego ocena zabrzmiała jednostronnie, ze wskazaniem na "Solidarność". Na poszczególnych jej "piętrach" i ogniwach były różne oceny i działania. Przypomnę powiedzenie Lecha Wałęsy z listopada 1981: "ja jeden strajk gaszę, a 10 ekip jeździ i nowe rozpala". W sytuacji postępującego paraliżu gospodarki i totalnych niedoborów, nie wszyscy przedstawiciele władz zdawali egzamin. Na różne słabości i patologie wskazywała "Solidarność". Jedne były uzasadnione - inne miały polityczny, krzywdzący podtekst. Na biurokratyczno-personalne "niewypały" zwracały też uwagę - sugerując stosowne wnioski - wojskowe Terenowe Grupy Operacyjne. W rezultacie trwał proces licznych zmian. Ale to jedna strona sprawy. Bowiem większość przedstawicieli władzy, kadry - to ludzie kompetentni i sumienni. Jednakże w tak nietypowych, zaskakujących dla nich warunkach - też miotali się, nie nadążali z "łataniem dziur". Jednocześnie chcieliśmy, co było zawsze doktrynalnym założeniem, zapewnić rozległe - dziś w znacznej części już nieistniejące - świadczenia socjalne, w tym tzw. spożycie zbiorowe. W swoim ekspose, jako premier - 12 lutego 1981 roku - wyeksponowałem 10 podstawowych zadań. Dotyczyły głównie tej właśnie socjalno-bytowej sfery. W wymiarze społeczno-moralnym to było ważne. Jednocześnie - w całym zresztą okresie Polski Ludowej - stanowiło obciążenie ponad siły naszej gospodarki. Tu jednak muszę dodać, iż obecna skrajność - w drugim kierunku, przynosi odczuwalne społecznie uciążliwości i szkody. Że już nie wspomnę o niebotycznych, często niczym nieuzasadnionych, kontrastach materialno-społecznych, które - jak sądzę - powinny sprawiać, przynajmniej ludziom lewicy, ideowy dyskomfort.

Wracając do pytania: czy stanu wojennego można było uniknąć, trzeba rzetelnie, dogłębnie ocenić ówczesną rzeczywistość gospodarczą oraz jej społeczno-polityczne skutki. Niestety - tak się nie dzieje. Wiem, że to temat niewygodny, zwłaszcza gdy mówi się o strajkach. Niektórzy nawet znani historycy i politycy twierdzą, że stanowiły one tylko nieznaczący ułamek zmniejszenia czasu pracy. Dziwi płycizna tej oceny. Gdzie bowiem wszystkie okoliczności towarzyszące strajkowi: często ogłaszane pogotowie strajkowe, a później rozchwianie postrajkowe, zakłócenia produkcyjnej dyscypliny, wzrost awarii, absencji itd.? Wreszcie co najważniejsze - efekt mnożnikowy. W ówczesnej strukturze gospodarczej, w sytuacji redukowanych dostaw węgla, paliw, energii, przy ograniczonych możliwościach importowych - i żadnych szans na dywersyfikację - zatrzymanie produkcji w jednym ogniwie, rwało kooperacyjne więzi, powstawał cały łańcuch katastrofalnych skutków. Czas najwyższy, aby w sposób rzeczowy, obiektywny zapisać tę "białą plamę".

Poszukiwania-niepowodzenia

Wracam wciąż do myśli, do pytań - co można było 25 lat temu w obszarze gospodarki zrobić lepiej, skuteczniej? Jak zapobiec - drogą porozumień, uzgodnień - rozwiązaniom skrajnym? Jedno jest oczywiste. Na radykalną, natychmiastową zmianę sytuacji gospodarczej nie było szans. Nadzieje lokowaliśmy w zasadniczej reformie. W powołanej w tym celu Komisji znalazło się wielu znanych, wybitnych ekonomistów i praktyków. Jej oceny i propozycje - na ów czas pionierskie, a w bloku kontrowersyjne - były przez władze przyjmowane i popierane. Stanowiły m.in. podstawę - uzgodnionych zresztą z "Solidarnością": ustaw "O samorządzie pracowniczym" i "O przedsiębiorstwie".

Na spotkaniu przedstawicieli rządu - prof. prof. Władysława Baki i Zdzisława Sadowskiego oraz przedstawicieli "Solidarności" - Jacka Merkla i Grzegorza Palki 27 listopada 1981 roku, dokonano kolejnych uzgodnień - chociaż niektóre sprawy pozostawały jeszcze otwarte. Ustalono następne spotkanie na 4 grudnia. Niestety, przedstawiciele "Solidarności" na nie nie przybyli - droga negocjacji "się urwała". Zdecydowała twarda linia przyjęta przez władze "Solidarności" 3 grudnia w Radomiu, w tym kategoryczne odrzucenie proponowanego przez rząd tzw. prowizorium systemowego. Szkoda - bo przecież, ażeby można było od 1 stycznia (nowy rok budżetowy) zacząć kompleksową reformę, trzeba było przyjąć doraźnie, zastępczą uchwałę Rady Ministrów w tej materii. Byt tej uchwały byłby zakończony z chwilą wejścia w życie - uzgodnionego z "Solidarnością" całego pakietu ustaw, określających ostateczny kształt reformy. Zablokowanie tej możliwości na progu nowego roku gospodarczego, stało się jednym z czynników składających się na sytuację prowadzącą do stanu wojennego.

I jeszcze jedna znamienna okoliczność. Katastrofalny stan gospodarki, niósł katastrofalne skutki społeczne, udrękę codziennego bytowania Polaków. Niezależnie więc od systemowych reform, konieczne były działania równoległe, bieżące, które pozwoliły by ulżyć ludzkiej doli. W tym celu kilkakrotnie - ostatnio 12 października - władze proponowały powołanie roboczej Komisji wspólnej: rząd i związki zawodowe, w szczególności "Solidarność", a także Związki Branżowe, Autonomiczne, Związki Kółek rolniczych itd. Oczywiście ich ciężar gatunkowy był różny, ale wszystkie były zainteresowane, a przede wszystkim zobowiązane do aktywnego udziału w łagodzeniu najbardziej palących problemów ludzi pracy. "Solidarność" zdecydowanie uchylała się od udziału w tej Komisji. Uznała za możliwe jedynie rozmowy dwustronne: rząd - "Solidarność". To stanowisko Związku - gorącego przecież rzecznika pluralizmu, demokracji - było w tej sytuacji co najmniej dziwne. Dla władz zaś był to wówczas jeszcze jeden z niepokojących sygnałów. Dziś jedynie można się zastanawiać dlaczego temat ten, jako w istocie też "biała plama", pozostaje na uboczu zainteresowań polityków i historyków.

"Spotkanie Trzech"

Niepowodzenia w sprawie powołania wspomnianej Komisji nie zahamowały dalszych inicjatyw i poszukiwań. W szczególności w drodze rozszerzenia i przeniesienia ich na płaszczyznę polityczną. I tu dochodzę do:

Po czwarte - szansę na porozumienie, na uniknięcie stanu wojennego dawało wspomniane już "Spotkanie Trzech" 4 listopada 1981 roku. Zakończyło się wspólnym komunikatem: "Spotkanie uznano za pożyteczne i przygotowawcze do dalszych konsultacji merytorycznych". Wywołało to wielkie zainteresowanie w kraju, a także zagranicą. Budziło nadzieje w umęczonym kryzysem polskim społeczeństwie. Obficie pisała prasa. Odbyło się wiele narad i spotkań. Osobiście rozmawiałem z przedstawicielami różnych środowisk, z Prezesem PAN prof. Aleksandrem Gieysztorem oraz zasłużonymi generałami Zygmuntem Berlingiem, Janem Radosławem Mazurkiewiczem, Franciszkiem Skibińskim, z wieloma innymi cywilnymi i wojskowymi osobami. Było duże zainteresowanie szeregów partyjnych, ukazał się specjalny list Biura Politycznego w tej sprawie. Pełne, aktywne poparcie okazały Zjednoczone Stronnictwo Ludowe i Stronnictwo Demokratyczne oraz wiele organizacji społecznych. Stosowne starania podejmował Kościół. Nazajutrz po "Spotkaniu Trzech" tj. 5 listopada Prymas Polski udał się do Rzymu. O ile mi wiadomo, Papież -Polak informację przyjął z aprobatą i nadzieją.

Co było dalej, dlaczego do tych konsultacji merytorycznych - i w ogóle do dalszego biegu sprawy - nie doszło? Pisałem o tym wielokrotnie , niestety bez odzewu, bez skutku. Różne książki, artykuły, opracowania - poza nielicznymi wyjątkami - (ostatnio "Trybuna" w artykule Piotra Skury) temat ten kwitowały ogólnikami, a w większości całkowicie go unikają. Dla oskarżycieli stanu wojennego jest on kłopotliwy. Trzeba bowiem konkretnie, w sposób wiarygodny odpowiedzieć dlaczego to, co odrzucono w listopadzie 1981 roku, mogło być podjęte w sierpniu 1988 roku? Kto do owych konsultacji dążył, wzywał i zachęcał, a kto się od nich uchylił? Oczywiście nie wiemy, jakie przyniosłyby one rezultaty - czy sukces, czy fiasko. Istniały głębokie pokłady nieufności. Pozycje stron odległe. Byliśmy uwięzieni w stereotypach. Ale jedno jest pewne - kiedy na oczach całej Polski, przy tym z udziałem przedstawicieli Kościoła, rozpoczynają się poważne rozmowy, to emocje społeczne opadają, nastrój konfrontacyjny się cofa. Czy w takiej sytuacji możliwy jest stan wojenny, lub interwencja? Oto jedna z odpowiedzi na pytanie, czy stanu wojennego można było uniknąć. W ówczesnych realiach taki odważny krok, byłby włożeniem przysłowiowego buta w uchylone drzwi, próbą ukształtowania jakiejś formy ograniczonego pluralizmu politycznego. Tylko tyle, a perspektywicznie patrząc, aż tyle. Jedno jest pewne - nieobecni nie mają racji.

W tym momencie trzeba odnieść się do głoszonych opinii, że ze strony władzy była to gra, że wprowadzenie stanu wojennego było od dawna przesądzone, a decyzja nieodwracalna. Dziwię się, że historycy zajmujący się stanem wojennym, w swej oskarżycielskiej gorliwości wpadają wręcz w śmieszność. Np. specyficznie dobrane wątki protokołu z posiedzenia Biura Politycznego KC KPZR z 10 grudnia traktują z całym "nabożeństwem". Natomiast bagatelizują, a nawet całkowicie pomijają niezwykle istotny ton. Zacytuję kilka fragmentów: "Z tego co mówi Jaruzelski najwyraźniej wynika, że wodzi nas za nos". "...Z rozmów z Jaruzelskim wynika, że oni na razie nie mają stanowczej decyzji o wprowadzeniu stanu wojennego... Jaruzelski oświadcza: zdecydujemy się na operację >>x<<, gdy narzuci ją >>Solidarność<<. To bardzo niepokojący symptom... Wychodzi na to, że albo Jaruzelski ukrywa przed swoimi towarzyszami plany konkretnych działań, albo po prostu uchyla się od przeprowadzenia tego przedsięwzięcia". "... Skłonny jestem sądzić, że Polacy chyba nie zdecydują się na konfrontację i być może wystąpią dopiero wtedy, kiedy >>Solidarność" weźmie ich za gardło". Podkreślam, dzieje się to 10 grudnia.


Wcześniej, bo 16 listopada 1981 roku członek Biura Politycznego, Sekretarz KC PZPR Mirosław Milewski rozmawia z ambasadorem NRD Neubauerem. Milewski mówi: "Rozmawiałem zupełnie otwarcie z W. Jaruzelskim i wyłożyłem mu swój pogląd. Zasadniczo z nim nie polemizował. Ale odpowiedział, że musiałby jeszcze raz próbować z wariantem frontu porozumienia. Może to jeszcze szansa. Wyjaśnił, że nie powinniśmy jeszcze podejmować ostatecznych przygotowań do konfrontacji... w zasadzie mam związane ręce, gdyż otrzymałem polecenie unikać wszystkiego, co mogłoby wywołać napięcia". Tak oto wygląda "determinacja i premedytacja" moich, naszych przygotowań.

Co jeszcze przypomnieć należy? Przemilczany jest - co wręcz zdumiewa - pamiętnikarski zapis relacji ("Arcybiskup Dąbrowski - rozmowy watykańskie", str. 238-240. Instytut wydawniczy PAX - 2001 rok), jaką 22 grudnia 1981 roku złożył Papieżowi Janowi Pawłowi II, Sekretarz Episkopatu Polski, ówczesny biskup Bronisław Dąbrowski. M.in. powiedział: ">>Solidarność<< wbrew ostrzeżeniom Kościoła eskalowała wystąpienia i dążenia do władzy. Odmówiła wejścia do Rady Porozumienia Narodowego mimo, że Wałęsa 4 listopada 1981 roku zgodził się na wejście razem z Księdzem Prymasem, u premiera. Po spotkaniu z premierem Komisja Krajowa zdyskwalifikowała Wałęsę i oświadczyła, że >>Solidarność<< nie wejdzie do Rady Porozumienia... Nasze rozmowy na wszystkich szczeblach >>Solidarności<< nie dały wyników (szczególnie 9 grudnia spotkanie u Księdza Prymasa)". Po raz kolejny apeluję o poważne potraktowanie tej, tak autorytatywnej oceny.

Pan Jarosław Kaczyński w książce pt.: "Czas na zmiany" z 1994 roku mówi, iż różne są opinie na temat "Spotkania Trzech". Jedni uważają, że był to chwyt propagandowy ze strony PZPR. Inni liczyli, iż tą drogą na razie uda się spacyfikować "Solidarność", a przynajmniej ją kontrolować. Wreszcie inni, że Bronisław Geremek i jemu bliscy torpedowali tę inicjatywę w obawie, że prowadzi ona do zbyt wielkiej roli Kościoła. Kończy słowami: "Sprawa ta do dzisiaj nie jest do końca wyjaśniona i czeka na rzetelne opracowanie przez historyków". Minęło 12 lat, a sprawa wciąż "czeka". Mam nadzieję, że Pan Premier skłoni IPN do owego rzetelnego, gruntownego wyjaśnienia. Z tą też intencją - być może - zechce poprzeć inicjatywę, ażeby - dopóki jeszcze biologia pozwala - doprowadzić do spotkania owej "Trójki", z uzgodnionym udziałem polityków, historyków, publicystów, dokonując w ten sposób - niejako "u źródeł" - analizy, oceny z pozycji ówczesnej i współczesnej wiedzy. Ja swą gotowość niejednokrotnie deklarowałem i deklaruję. Ta kolejna "biała plama" powinna być wyjaśniona do końca. Jesteśmy to winni historii, a przede wszystkim szerokiej opinii publicznej w Polsce i zagranicą, która z wielkim zainteresowaniem i nadzieją oczekiwała na pozytywne zmaterializowanie owej inicjatywy.

Zacząć od siebie

Wreszcie po piąte - czynnik zewnętrzny. Nie przypadkowo podejmuję go na końcu. Był on bowiem wypadkową sytuacji wewnętrznej. Z uporem lansowana jest teza, że Jaruzelski wprowadzenie stanu wojennego tłumaczy, usprawiedliwia zagrożeniem interwencją radziecką - ta zaś rzekomo była nierealna. Chodziło więc wyłącznie o utrzymanie "stołków". Na czym polega manipulacja? W swych wystąpieniach i publikacjach uporczywie, aż do znudzenia, powtarzam: rachunek sumienia trzeba zaczynać od siebie, od nas Polaków, z obydwu stron ówczesnej politycznej barykady. Przecież zagrożenie zewnętrzne nie może być oceniane w oderwaniu od wielowymiarowo komplikującej się i katastrofalnie zaostrzającej się sytuacji wewnętrznej. W realiach antagonistycznego podziału Europy i świata, w obliczu narastających w 1981 napięć oraz kruchej, niestabilnej równowagi sił: Wschód-Zachód, a przede wszystkim w warunkach geostrategicznie osiowego, kluczowego położenia naszego kraju - rozwój ówczesnych wydarzeń miał nieubłaganą logikę, prowadził ku dramatycznemu umiędzynarodowieniu sprawy polskiej. Tylko ktoś bardzo naiwny, albo bardzo cyniczny może to kwestionować.

Na ówczesną sytuację trzeba spojrzeć trzeźwo, z dystansu. Istnieją oczywiście różne poglądy. Jeden - to, że interwencja nie wchodziła w grę. Drugi, że interwencja była nieuchronna, przesądzona. Za pierwszym poglądem stoi często intencja napiętnowania PRL, jej władz, tzw. autorów stanu wojennego. Zawiera on jednak wewnętrzną sprzeczność. Uważając Polskę Ludową, za kraj "zniewolony, poddany obcej dominacji, nawet okupacji" - jak rozumieć rzekome pogodzenie się z antyustrojową dywersją, niosącą zagrożenie dla do całego bloku. I dalej - ci sami, którzy uważają, iż ZSRR, Układ Warszawski miał - i zamiary, i potencjał zdolny do podboju Zachodniej Europy, jednocześnie twierdzą, że nie stać go było na lokalną, ograniczoną interwencję w strefie swych bezpośrednich wpływów. Odwoływanie się do archiwalnych wycinków selektywnie stronie polskiej udostępnionych, a u nas jednostronnie, selektywnie nagłośnionych - a więc selekcja z selekcji - ma poświadczać "wiarygodność" tego poglądu. Znamienna jest przy tym obojętność wobec innych, poważnych źródeł. Gen. prof. Dmitrij Wołkogonow był przewodniczącym Komisji Rady Najwyższej Federacji Rosyjskiej ds. przekazania archiwów KPZR i KGB (nie ma mowy o archiwach wojskowych - W.J.), w celu naukowego i społecznego z nich korzystania. Na ich podstawie na łamach gazety "Izwiestia" z 19 czerwca 1994 roku pisze: "Interwencja w Polsce była przygotowywana". Minęło 12 lat i nie słychać, aby ktoś poszedł tym śladem.

Teraz o wyrazicielach drugiego poglądu. Jest wśród nich, obok organicznych rusofobów, również część tych, którzy pod adresem naszych ówczesnych sojuszników prawili polityczne dusery, deklarowali przyjaźń i zaufanie. Dziś niektórzy przyłączają się do modnego chóru: "wszystkiemu winni Ruscy". Swoje poparcie i zaangażowanie w stan wojenny tłumaczą wyłącznie "czarną chmurą" ze Wschodu. Istotnie takowa była. Ale jednocześnie trzeba pamiętać, że realność jej potencjalnego "wyładowania" zafundowaliśmy sobie sami. Nasza wewnętrzna bijatyka, zakłócenia sterowności organizmem państwa, powstawanie faktycznej dwuwładzy, powodowanie perturbacji gospodarczych u sąsiadów, zagrożenie stabilności i funkcjonowaniu koalicyjnej infrastruktury itd. Dopiero na tym tle można i należy przypomnieć wszystko co wówczas wiedzieliśmy i widzieliśmy "gołym okiem". Potwierdzenie można było później znaleźć w różnych kompetentnych wypowiedziach i publikacjach - chociażby generałów Wiktora Dubynina, Władisława Aczałowa, Władimira Dudnika. A przede wszystkim w sławetnym oświadczeniu Breżniewa z 1 marca 1982 roku: "Gdyby komuniści ustąpili drogi kontrrewolucji, gdyby drgnęli pod wściekłymi atakami wrogów socjalizmu, losy Polski, stabilność w Europie, a również na całym świecie byłyby zagrożone".

Czy też materiały z b. Czechosłowacji i b. NRD. Tu też widać u nas charakterystyczną selekcję. Przemilczany jest w szczególności raport specjalnej Komisji Śledczej Parlamentu Republiki Czeskiej, której przewodniczył deputowany Pavel Tollner. Podsumowujący fragment: "Można domyślać się powodów, dla których nie doszło do planowanego wkroczenia. Z pewnością nie małą rolę odegrała postawa armii polskiej pod dowództwem W. Jaruzelskiego, co w grudniu 1981 roku zakończyło się wprowadzeniem stanu wojennego". Istnieje też obszerna udokumentowana informacja o planowanej operacji "Karkonosze" oraz o szeroko zakrojonych przygotowaniach specjalnych w ramach akcji "Sever". Ta ostatnia do publicznej wiadomości dotarła 21 grudnia 2005 roku za pośrednictwem znanej czeskiej gazety "Mlada Fronta Dnes", a nazajutrz przytoczona przez "Trybunę". Co wreszcie szczególnie wymowne - gotowość sił czechosłowackich do interwencji utrzymywana była do lipca, a NRD-owskich do kwietnia 1982 roku.

Ostatnio do moich rąk trafił obszerny dokument (przesłałem go Prokuraturze Oddziału IPN w Katowicach). Jest to kopia sprawozdania w języku niemieckim płk Hartmuta Digutscha b. attache wojskowego RFN w Moskwie. Opisuje on i dokumentuje z niemiecką pedanterią ruchy oraz obecność wojsk radzieckich w pobliżu wschodnich i północnych granic z Polską, jesienią 1981 roku. Cytuję tłumaczenie polskie ostatniego zdania: "Powyższa koncentracja może zostać wykorzystana, jako rejon ześrodkowania i rozwinięcia przeciwko Polsce i może oznaczać zagrożenie stabilizacji na tym obszarze". Jako logiczne uzupełnienie i potwierdzenie tego dokumentu można uznać słowa b. kanclerza RFN Helmuta Schmidta w wywiadzie udzielonym Adamowi Krzemińskiemu ("Polityka" 29 wrzesień 1995 roku): "Wywiad donosił nam o koncentracji wojsk radzieckich wokół polskich granic". I wreszcie jego wypowiedź udzielona prasie 13 grudnia 1981 roku: "Ubolewam, że stało się to konieczne".

Co na to Zachód?

Właśnie pod kątem "czy konieczne" należy również spojrzeć na ówczesne oceny i postępowanie demokratycznego Zachodu. Antykomunizm rozumiany globalnie, korespondował z sympatią oraz z różnymi formami poparcia i wsparcia "Solidarności". Dla polskich władz było bardzo istotne, jak daleko to poparcie idzie. W szczególności, jakie mogą być reakcje, jeśli zajdzie konieczność wprowadzenia stanu wojennego. Nic nie wskazywało na brak zrozumienia. Jedynie wciąż akcentowana rada, sugestia, ażeby rozwiązywać nasze polskie problemy we własnym zakresie, bez zewnętrznej ingerencji. Autorytatywne potwierdzenie tej linii można było odczytać po latach w pamiętnikach Margaret Tchatcher ("Moje lata na Downing Street") wydanych w 1993 roku. Pisze tam m.in.: "... nie wolno zapominać o tym, że aby odsunąć groźbę radzieckiej interwencji ustawicznie powtarzaliśmy - Polakom powinno się pozwolić na podejmowanie własnych decyzji". Amerykanie mieli pełną wiedzę o naszych przygotowaniach od Ryszarda Kuklińskiego. Ponadto odtajnione w 1997 roku raporty: CIA, wywiadu wojskowego, połączonych wywiadów, Departamentu Stanu oraz Ambasady USA w Warszawie potwierdzają, że liczono się zarówno z interwencją, jak i stanem wojennym. Ich milczenie, brak ostrzeżeń nawet w czasie wizyty wicepremiera Zbigniewa Madeja w Waszyngtonie, w dniach 6-9 grudnia 1981 roku - było dla nas swego rodzaju sygnałem zrozumienia dla "mniejszego zła" . Ten bulwersujący temat, nie spotyka się z należnym zainteresowaniem "badaczy" stanu wojennego. To też "biała plama". Czas najwyższy, aby w warunkach tak doskonałych stosunków RP-USA wnikliwie ją wyjaśnić i poinformować opinię publiczną. Bowiem trwające tak długo unikanie tego tematu jest co najmniej dziwne i niezrozumiałe. Należy mieć nadzieję, iż Instytut Pamięci Narodowej - pamięć o nim zechce przywrócić. Przy tej okazji wspomnę, że na zastanowienie również zasługuje stanowisko ówczesnego I Prezesa Sądu Najwyższego. W "Uzasadnieniu rewizji nadzwyczajnej" w sprawie Ryszarda Kuklińskiego ("Rzeczpospolita" z 7 kwietnia 1995 roku), aż trzykrotnie stwierdza, że jego dezercja wynikała z sytuacji zagrożenia interwencją ze strony Związku Radzieckiego i innych państw Układu Warszawskiego, o której chciał ostrzec przywódców państw mających wpływ na losy świata. Trudno założyć, iż I Prezes SN w tak historycznie, politycznie, a w konsekwencji i prawnie ważnej materii, mógł wypowiadać się tak stanowczo bez pokrycia. Nie są mi znane próby dotarcia do stosownych wyjaśnień.

Uwaga na Wschód

Teraz Wschód - Związek Radziecki, Układ Warszawski. Było wielkie zaniepokojenie sytuacją w Polsce. Istniała potencjalna zdolność do odpowiedniej militarnej, a także - tu przypomnę - gospodarczej reakcji. Trwały: nękająca krytyka, przestrogi, polityczno-psychologiczne naciski. Były też działania "podskórne". Różne formy penetracji. Kontakty i wsparcie tzw. "prawdziwych komunistów" - nawiasem mówiąc niektórzy z nich zachęcali do interwencji. Wreszcie demonstracje siły, a faktycznie również wielki "trening" tj. w bezprecedensowej skali wrześniowe ćwiczenie "Zapad-81". Nawiasem mówiąc, przebiegające równolegle z wielkimi ćwiczeniami NATO: "American Express" oraz "Autumn Forg". Pojawiła się też nowa faza wyścigu zbrojeń - licytacje rakietowe: z jednej strony "Pershing-II i "Cruise" - z drugiej SS-20. To wszystko podnosiło temperaturę. Decyzji o wkroczeniu jednak nie było. Bez wątpienia istniała obawa, świadomość wszystkich negatywnych jej konsekwencji. Wciąż chciano tego uniknąć. Tak było mówiąc umownie w momencie "X". Ale jeśli dalszy rozwój wydarzeń, jeśli sytuacja doprowadziłaby do punktu "Y", do "czarnego scenariusza"? W moim, naszym myśleniu funkcjonowało dramatyczne pytanie - czy jest on realny?! Profesjonaliści wojskowi wiedzą, iż oceniając położenie, sytuację należy dokonać oceny zarówno sił, możliwości, jak i ewentualnego zamiaru drugiej strony. Te pierwsze znaliśmy dobrze, były więcej niż wystarczające. Natomiast zamiar - tu zawsze jest wiele niewiadomych. Mówiąc z "wałęsowska" - nie chcieli, ale czy by nie musieli? Co jest informacją, a co dezinformacją? Jak daleko można iść drogą prób i błędów? Jaka jest nieprzekraczalna granica? Jak pod tym względem odczytywać skierowane do mnie posłanie Leonida Breżniewa zatwierdzone 21 listopada 1981 roku przez Biuro Polityczne KC KPZR, a w szczególności takie słowa: "Teraz jest absolutnie jasne, że bez zdecydowanej walki z przeciwnikiem klasowym niemożliwe jest uratowanie socjalizmu w Polsce"?

Dramatyzm pytania: wejdą - nie wejdą, znajduje odbicie w oficjalnym piśmie Michaiła Gorbaczowa z 31 sierpnia 1995 roku. Nie mogąc stawić się osobiście - jako świadek - na zaproszenie Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej Sejmu RP m.in. napisał: "Wprowadzenie stanu wojennego w Polsce było uwarunkowane nie tylko narastającym wewnętrznym społeczno-politycznym kryzysem, lecz również ściśle z tym związanym wzrostem napięć w stosunkach polsko-radzieckich... Kierownictwo radzieckie gorączkowo szukało wyjścia pomiędzy dwoma, jednakowo nie do przyjęcia dla niego rozwiązaniami: pogodzić się z chaosem panującym w Polsce, niosącym za sobą rozpad całego obozu socjalistycznego, lub zareagować na wydarzenia w Polsce siłą zbrojną... Tym niemniej nasze wojska, kolumny czołgów wzdłuż granic z Polską, jak również dostatecznie silna Północna Grupa Wojsk Radzieckich w samej Polsce - wszystko to przy jakichś ekstremalnych okolicznościach mogło być uruchomione".

Co uznać za ekstremalne okoliczności? Sięgnę do historii. Ostateczną "kroplą" jaka rozproszyła rozterki gen. Tadeusza Bora-Komorowskiego i przesądziła o decyzji powstania okazała się informacja - meldunek o pojawieniu się kilku radzieckich czołgów na Pradze. To była fantasmagoria. Koszty okazały się straszliwe. Sytuacja, jaką opisuje Gorbaczow fantasmagorią nie była. Znaliśmy ją dobrze. Fakty, fakty i jeszcze raz fakty. Jak "puchła" od posiłków Północna Grupa Wojsk Radzieckich, stacjonujących w naszym kraju. 4 Armia Lotnicza i swego rodzaju most powietrzny. Nasze służby radiolokacyjne rejestrowały do 250 przelotów na dobę - z lotnisk w Związku Radzieckim, na lotniska w Polsce. Awaryjnie stworzone sztaby operacyjne w Legnicy i Rembertowie. Rozwijana sieć łączności radioliniowej i troposferycznej. Na przełomie listopada-grudnia zakłócenia, wielodniowe zatory na kolejowych stacjach granicznych z ZSRR. Liczne informacje, docierające z różnych źródeł, potwierdzały ten stan rzeczy.

Zaczynało wrzeć

Wszystko było aż nadto czytelne. I w takim właśnie kontekście o wprowadzeniu stanu wojennego przesądziła zapowiedź wielosettysięcznych ulicznych demonstracji protestu 17 grudnia w Warszawie i - jak postanowiła 12 grudnia Komisja Krajowa "Solidarności" - również w innych miastach Polski. Prof. Jerzy Holzer w książce: "Polska 1980-1981" pisze: " Przywódcy >>Solidarności<< zaczynali tracić kontrolę nad działaniami Związku. W poszczególnych regionach kraju zaczynało wrzeć". Temperatura radomskich i gdańskich obrad władz "Solidarności" - to był sygnał alarmowy. Prof. Andrzej Paczkowski w książce "Pół wieku dziejów Polski. 1939-1989", na temat obrad w Gdańsku m.in. stwierdza: "Przeważały głosy radykalne, a nawet desperackie". Podobnie wcześniejszy Radom 3-4 grudnia. Lech Wałęsa znany był jako realista, człowiek umiaru. Jednakże właśnie w Radomiu przemawiał w istocie konfrontacyjnie. Że była to z jego strony taktyka, mogliśmy przeczytać w książce "Droga nadziei", wydanej w 1988 roku. Ale wówczas w grudniu 1981 roku, dla władz płynął stąd jedyny wniosek - jeśli już Wałęsa wszedł na taki kurs, oznacza to ostateczną radykalizację całego ruchu.

Nie skutkowały ostrzeżenia i przestrogi. 17 grudzień zawisł nad nami z pełną świadomością jego grozy. Ślad tego można znaleźć we wspomnianej już relacji, złożonej 22 grudnia Papieżowi-Polakowi przez Sekretarza Episkopatu Polski. A wcześniej był pamiętny komunikat opublikowany na zakończenie 181 Konferencji Episkopatu Polski, która obradowała w dniach 25-26 listopada 1981 roku. Są tam słowa: "Kraj nasz znajduje się w obliczu wielu niebezpieczeństw, przemieszczają się nad nim ciemne chmury, grożące bratobójczą walką". Innymi słowy wojną domową. My - jako władza mieliśmy prawo i obowiązek widzieć i oceniać ową sytuację jeszcze wyraźniej.

W orędziu 13 grudnia powiedziałem: "Nie wolno, nie mamy prawa dopuścić , aby zapowiedziane demonstracje stały się iskrą, od której zapłonąć może cały kraj". Do czego może doprowadzić wyjście kilkuset tysięcy ludzi na ulice, w politycznie napiętej, nerwowej atmosferze tamtego czasu?! W naszych polskich genach tkwi głęboko romantyczno-martyrologiczna mitologia powstań narodowych. A później: Poznań - 56, Wybrzeże - 70, a przede wszystkim Budapeszt. Rozumowo rzecz biorąc tragiczne doświadczenia ostrzegały, hamowały. Z drugiej jednak strony emocjonalnie pobudzały, zachęcały. "Rozumni szałem". Pamiętałem te słowa wieszcza.

Mówi się - to był inny historyczny czas, "Solidarność" nie wybiła ani jednej szyby itp. To prawda - ale też często nie potrafiła zapanować nad żywiołem. Dowodem liczne dzikie strajki i ekscesy. Co mogło być detonatorem? Przypadek? Prowokacja możliwa z różnych stron? Przy tym co bardzo dziwne - władze były wciąż posądzane o celowe prowokowanie różnych konfrontacyjnych incydentów. Miały one dostarczać pretekstu do użycia siły. A 17 grudnia, wieczór - wielkie tłumy, "materiał łatwo zapalny", różnego rodzaju broni w kraju zatrzęsienie i - okazuje się, że mimo ostrzeżeń, zaplanowano tak ryzykowne, wielce niebezpieczne przedsięwzięcie. Rodzi się pytanie o jego rzeczywisty cel? Jaki mógł być dalszy ciąg? Jakie rachuby i pokusy towarzyszyły inicjatorom? Co sądzić o docierających do nas zamiarach wtargnięcia i zajęcia siedziby radia, telewizji a także innych obiektów? Czy liczono się z awanturnictwem KPN oraz niekontrolowanych grup i niezrównoważonych osób? Dudniła fanfaronada radykałów, "dymiło się z głów". Andrzej Rozpłochowski - znany działacz Górnośląskiej "Solidarności" obwieścił publicznie: "Trzeba tak przyp..., żeby kremlowskie kuranty zagrały Mazurka Dąbrowskiego". Znana nam była i taka pogróżka: "czapkami was nakryjemy". Bogdan Borusewicz słusznie oceniał, mówiąc: "Nastąpił amok", co według "Słownika wyrazów obcych" oznacza - w danym wypadku chyba z przesadą - "obłędna furia". Brak poczucia rzeczywistości udzielał się więc nawet ścisłej "czołówce". Osoba, którą za szczerość i odwagę wielce szanuję i cenię - dlatego nie podam nazwiska, jest w aktach - zeznając w kwietniu 1995 roku, jako świadek przed Komisją Odpowiedzialności Konstytucyjnej, przyznał, że konflikty 1981 roku przypominały ruletkę - uda się nie uda. Co więcej - na pytanie, czy jakakolwiek organizacja ma prawo podejmować działania w stylu ruletki, gdy nie można wykluczyć interwencji zewnętrznej - odpowiedź była zaskakująca: "... Nawet gdyby nastąpiła interwencja sowiecka, to oczywiście byłaby ona złem. Nie takie rzeczy narody przeżyły. Czy po 1956 zniknął naród węgierski i państwo węgierskie? Czy po 1968 roku zniknęła Czechosłowacja? ... Jeśli w warunkach realizowania scenariusza interwencji całe społeczeństwo, cały naród może wykazać się solidarnością, jednością stanowiska itd., to strategicznie biorąc pod uwagę następne dziesięciolecia - być może mogłoby się skończyć dobrze... Wiemy, źe w polityce tak się zdarza, iż to co ma być wielkim dobrem, obraca się w przeciwieństwo. To co wydaje się nam wielkim dramatem, może przekształcić się w coś, co po stuleciach mieć będzie bardzo pozytywny efekt." Oto myślenie w duchu bezrefleksyjnej apoteozy powstania warszawskiego.

Moje, nasze rozumowanie było inne. Losem narodu, kraju nie można grać jak w ruletce. Póki czas - nie wolno dopuścić do ekstremalnej sytuacji. Nawet kosztem mniejszego zła - niepopularnych i dotkliwych następstw - zapobiec najgorszemu. Tak zrodził się 13 grudzień 1981 roku. Przy jego ocenie problem - 17 grudnia nie powinien pozostawać "białą plamą". Historia każdego narodu i kraju jest bowiem nie tylko sumą faktów dokonanych, ale również takich, którym udało się zapobiec.

Domniemanie winy

Potrzebne jest "mędrca szkiełko i oko". Rozwinę tę myśl. Historyk czerpiąc wiedzę z archiwów i bibliotek wie - przy tym nie zawsze w pełni i do końca - co i jak było. Polityk, czerpiąc wiedzę z informacji, obserwacji, meldunków, wie - przy tym nie zawsze wszystko i dokładnie - co jest. I może jedynie przewidywać - co i jak będzie w bliższym i dalszym czasie. Historyk ma komfort "bezpiecznych" dywagacji i ocen. Polityk niesie cały ciężar odpowiedzialności za podjęte decyzje i działania. Sądzę, że szczególną świadomość tej różnicy powinien mieć badacz zajmujący się jeszcze "gorącą" historią najnowszą. Przecież jego oceny przekładają się na publiczny osąd i sąd. Gdy w jednym instytucjonalnie "ciele" funkcjonuje, i historyk, i prokurator - odpowiedzialność intelektualno-moralna historyka jest tym większa. Przypomnę, że zgodnie z art. 4 kodeksu postępowania karnego: "Organy prowadzące postępowanie karne są obowiązane badać oraz uwzględniać okoliczności przemawiające zarówno na korzyść, jak i na niekorzyść oskarżonego". Formuła ta dotyczy zarówno sądów, jak i prokuratur. Można odnieść wrażenie, że są historycy, którzy zamykają oczy na pierwszą część tej formuły. Ich pasją - u niektórych nawet obsesją - jest "domniemanie winy", sensacja medialna. Jak godzą to z powołaniem człowieka nauki? Czy nie stają się w ten sposób "nadprokuratorscy". Dalej - jako notoryczny delikwent - tematu nie rozwijam.

Coś - za coś

Zbliżając się do końca nie mogę pominąć niektórych istotnych kwestii. Nie czułbym się w porządku w stosunku do Czytelników tego tekstu udając, że byłem inny niż byłem. W realiach powojennego świata sojusz, przyjazne stosunki ze Związkiem Radzieckim - mimo różnych związanych z tym dotkliwych i bolesnych konsekwencji - uważałem za optymalne dla Polski. Geograficzne usytuowanie naszego kraju nie pozwalało mu i nie pozwala być "wolnym elektronem". Kiedyś nieuchronny był Układ Warszawski. Teraz celowe jest NATO. Było jednak coś szczególnego. Żadne państwo bloku wschodniego nie stało wobec tak kluczowej kwestii "coś - za coś". Chodzi o Ziemie Zachodnie. Brzmi to gorzko, ale prawdziwie - jeśli Polska w 1944-1945 roku nie stałaby się zależna, nie w pełni suwerenna, to byłaby nieodwracalnie państwem karłowatym, kadłubowym.

Przypomnę, że w 1939 - Gdynię dzieliło od granicy z Niemcami 18, a Katowice 10 kilometrów. Przywołam bardzo osobiste wspomnienie. W marcu 1939 roku, sejmowego przemówienia ministra Józefa Becka słuchaliśmy w radiu z zapartym tchem. Zapamiętałem na zawsze szczególnie dwa zdania. To o honorze - często dziś przywoływane. I drugie: "Polska od morza odepchnąć się nie da" - raczej zapomniane. Ile było tego morza wiadomo. Dziś 500 kilometrów. Geograficzno-cywilizacyjny skok. "Nie spadł on z nieba"! Powinni o tym pamiętać zwłaszcza ci, którzy 45 lat Polski Ludowej traktują jak "czarną dziurę" w historii. Do tego dodam - nam, władzy w burzliwym 1981 roku - towarzyszyła nieustannie świadomość, iż w kwestii granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej nie padło ze strony Zachodu ostatnie słowo. Z kolei naszym kosztem - rosła w bloku pozycja NRD. Trwał spór w sprawie Zatoki Pomorskiej, toru wodnego Szczecin - Świnoujście. Po latach sejmowa Komisja Odpowiedzialności Konstytucyjnej uzyskała materiały archiwalne z b. NRD, a w nich m.in. schemat - plan wkroczenia jej dywizji w obszar Polski.

Czy w rezultacie tak potężnego zawirowania różne rzeczy nie mogłyby się zdarzyć - np. próby korekty, rewizji naszej granicy zachodniej? Przecież nie została jeszcze anulowana poczdamska formuła o jej ostatecznym uregulowaniu dopiero w traktacie pokojowym. Czy i na kogo, w dramatycznie rozchwianej sytuacji europejskiej moglibyśmy liczyć? Co na to jej dotychczasowy główny gwarant? Wobec Stanisława Kani i mnie używano tego argumentu niejednokrotnie.

Czy nasza "polityka wschodnia" mogła być inna. W różnych realizacyjnych konkretach, w niektórych rozwiązaniach niewątpliwie tak. W generaliach nie. Tu po raz kolejny przywołam słowa prof. Zbigniewa Brzezińskiego z książki "Jedność i konflikty" wydanej w 1964 roku: "Wrodzy wobec komunizmu i Rosji Polacy nie powinni zapominać, co znaczyłaby Polska w ramach przymierza zachodniego. Zajmowałaby w skali świata miejsce po Ameryce, Niemczech, Francji, Italii i wielu innych państwach. Z uwagi na podstawowe znaczenie Niemców dla Ameryki, byłaby przegrana w jakimkolwiek konflikcie polsko-niemieckim. W obozie socjalistycznym proporcje są odwrotne. Polska jest największą demokracją ludową, trzecią po Związku Radzieckim i Chinach, a drugą w Europie". Prof. Brzeziński cytowany jest u nas niemal "na klęczkach", ale powyższe słowa są z reguły dyskretnie przemilczane.

"Heretyckie odgałęzienie"

Miały one swój sens. Nie tylko dlatego, że Polska była "drugą, czy trzecią", ale że po prostu była inną. W różnych dziedzinach - zwłaszcza od "październikowego" przełomu Władysława Gomułki -"heretyckim odgałęzieniem". Później bywało różnie - dwa kroki naprzód i jeden krok wstecz. Ale wrzucanie do jednego "totalitarnego, satelickiego worka" - Polski z pierwszej połowy lat 50. i drugiej lat 80. jest bzdurą i nadużyciem. A rok 1981? Przecież napięta struna nie została zerwana właśnie z uwagi na niezbędny stopień zaufania, jakie nasza rządząca ekipa, a w szczególności Wojsko Polskie potrafiło zapewnić. Przy tym demonstrowanie sojuszniczej wiarygodności, różne rytualne słowa i gesty warunkowały realność własnych rozwiązań. Padają zarzuty, iż nie mówiliśmy wówczas publicznie o zagrożeniu interwencją. Po pierwsze - przemawiały oczywiste fakty, a nie słowa. Po drugie - każdy kto umiał słuchać, czytać, myśleć - mógł znaleźć w publicznych - już nie mówiąc o poufnych naradach i posiedzeniach - powtarzający się zwrot: musimy nasze polskie problemy rozwiązać we własnym zakresie własnymi siłami. M.in. oświadczałem to z trybuny IX Zjazdu PZPR 19 lipca oraz w orędziu 13 grudnia 1981 roku: "Z tego kryzysu musimy wyjść o własnych siłach. Własnymi rękami musimy odsunąć zagrożenie". Pojawiające się insynuacje, że liczyliśmy na tzw. bratnią pomoc, są po prostu brednią. To byłoby przecież samobójcze - nie stan wojenny, ale autentyczna wojna ze wszystkimi tego straszliwymi konsekwencjami. Nie oszczędziłyby one nikogo - ani ludzi "Solidarności", ani ludzi władzy. Byłyby katastrofą dla Polski, wydarzeniem niebezpiecznym dla Europy świata.

Spotkałem się z takimi uwagami, że jednak Rumunia, Cauceascu zachowali, przejawiali większą samodzielność. To prawda. Widziałem nawet z bliska, na różnych posiedzeniach i naradach takie demonstrowanie odrębnego akcentu, czy zdania. Cauceascu był za to wyróżniany na Zachodzie różnymi pochwałami, medalami, nawet tytułem szlacheckim korony brytyjskiej. Właściwie przestałem się temu dziwić dowiedziawszy się o głośnym politycznym show, widowisku: "Aby Polska była Polską". Tam właśnie m.in. premier Turcji, który trzy miesiące przed grudniem 1981, dokonał krwawego przewrotu - pouczał nas o demokracji. Ale wracając do Cauceascu - jego "kogucie" ruchy i odruchy nie miały większego znaczenia. Będąc na geostrategicznym poboczu mógł sobie na to pozwolić. Najistotniejsze jednak, że płacił za to naród rumuński, trzymany "żelazną łapą", terroryzowany i pauperyzowany. Polska w owych geopolitycznych i ustrojowych realiach zachowała optymalny kurs. Nie będę więc koniunkturalnie dystansował się od ówczesnej polityki. Również obecnie - niezależnie od historycznych doświadczeń i od spraw kontrowersyjnych szanuję Rosję, ofiarny i męczeński naród rosyjski. Będę rad, jeśli stosunki między Rzecząpospolitą Polską i Federacją Rosyjską - w obustronnym zresztą interesie - staną się lepsze niż dziś.

Państwo Polaków

W ocenie Polski Ludowej nie pójdę "z prądem", na lękliwą łatwiznę odżegnywania się i dystansowania. Ze wszystkimi - nawet ciężkimi - ułomnościami była ona państwem Polaków, po prostu Ojczyzną. W PZPR, w obszarze szeroko rozumianej władzy oraz jej zwolenników, było wielu ludzi światłych, uczciwych, ofiarnych, rozumiejących patriotyzm jako służbę Polsce takiej, jaką ona realnie wówczas mogła być. Ale były też zbrodnie, niegodziwości, głupota. Postępowanie różnych pyszałków i koniunkturalistów wyposażonych w mandat "kierowniczej roli". Nadzieje na to, że partia będzie "nie taka sama" były zbyt optymistyczne. Fundamentalne zmiany okazały się konieczne. Ale zestawmy to, porównajmy z drogą, którą - co prawda znacznie wcześniej i wcale nie w "białych rękawiczkach" - przeszły demokracje zachodnie, a równolegle z nami sąsiedzi z bloku. Co było naszym autentycznym dorobkiem? Przedstawił to celnie na konferencji 22 lipca 2006 roku Mieczysław Rakowski. Kto nie przeczytał zachęcam: gazeta "Trybuna" z 24 lipca oraz miesięcznik "Dziś" nr 11 z br. Jego ocena ma jeszcze ten walor, iż autor jest osobą o znanym reformatorskim-publicystycznym i politycznym dorobku. Wieńczy go okres, kiedy jako premier przyczynił się do ewolucyjnego, bez wstrząsów, przejścia ku zasadniczym przemianom ustrojowym.

Do myśli przedstawionych na owej konferencji pragnę dodać taki - moim zdaniem - ważny akcent. Otóż spis ludności w 1946 roku, wykazał, iż w Polsce żyje ok. 24 milionów osób. Spis z roku 1988, to już ok. 38 milionów. A więc w ciągu owych 42 lat naród nasz powiększył się o 14 milionów obywateli. Prawie tyle co cała NRD i więcej niż cała Czechosłowacja. Średnio rzecz biorąc w każdej dekadzie przybywało ponad 3 miliony Polaków. Minęło ostatnich 17 lat - i cóż, nadal 38 milionów. Oceniając czas Polski Ludowej nie należy więc zapominać, jak zasadniczo wzmocnił się nasz ludnościowy potencjał, substancja narodowa. Ale znów jest coś - za coś. Te miliony trzeba było wchłonąć do - w znacznej części zniszczonych wojną i niezbyt zasobnych, polskich miast. "Po drodze" trzeba było odbudować, jedyną - podkreślam jedyną - całkowicie zrujnowaną europejską stolicę, przeprowadzić wielomilionową migrację, zasiedlić, zagospodarować Ziemie - nazywane wówczas - Odzyskanymi. Te miliony trzeba było nakarmić, ubrać, leczyć, zlikwidować analfabetyzm, w różnym stopniu wykształcić, dać pracę i dach nad głową. Skala tej gigantycznej operacji - realizowana zresztą nie bez wiadomych ciężkich błędów - musiała odbić się nieraz na jakości, na standardzie. Ale generalnie stanowiła wielki awans. Wielu beneficjentów tego procesu, narzekając np. na "blokowiska" zapomina z jakich ruin, obskurnych chat, czy czworaków wyszli ich ojcowie i dziadkowie. My w latach 80. też "grzeszyliśmy" budując "blokowiska". Konkretnie mieszkania: w roku 1982 - 186,1 tys; w 1983 - 195,8 tys; w 1984 - 195,9 tys; w 1985 - 186,9 tys; w 1986 - 185,1 tys; w 1987 - 191,4 tys; 1988 - 189,6 tys. Oznaczało to, iż budowano ich wówczas średnio 2-3 razy więcej niż w późniejszych kilkunastu latach. Oczywiście nie były to apartamentowce. Nie wiem, jak wyglądałaby dzisiaj sytuacja mieszkaniowa, gdyby nie owe "0" przyrostu naturalnego. W tym miejscu należałoby dokonać pełnej oceny lat 1982-1989. To jednak temat szeroki, wymagający odrębnego naświetlenia. Starałem się go przedstawić w rozdziale pt.: "Obrachunki z przeszłością", książki zbiorowego, kompetentnego autorstwa pt.: "Polska pod rządami PZPR" ("Wyd. "Profi" 2000 rok). Niestety, przeszła bez echa.

Wreszcie Polska Ludowa w Europie i świecie. Doprawdy nie była "wyrzutkiem". Wręcz przeciwnie, państwem uznawanym i szanowanym przez społeczność międzynarodową. Różne formy współpracy, znane polskie inicjatywy, wizyty, układy, umowy, deklaracje, pozycja w ONZ. Tu pro domo sua - Wojsko Polskie było cenione. Niemal w przededniu strajków sierpniowych - bo w czerwcu 1980 roku - byłem gospodarzem wizyty, jaką składał w Polsce Minister Obrony Narodowej Francji Pan Ivone Bourge. Był wzajemny szacunek i zrozumienie. Zarysowaliśmy, uzgodniliśmy perspektywę interesującej współpracy.

Co jednak trzeba podkreślić szczególnie - Polska, a konkretnie jej Siły Zbrojne, aż do 1989 roku były "rekordzistą", wśród krajów Zachodu i Wschodu, Północy i Południa, w kierowaniu z ramienia ONZ pododdziałów, a także grupowych oraz indywidualnych przedstawicieli, do misji rozjemczych i stabilizacyjnych w wielu krajach świata. Tego nie daje się na "piękne oczy". Mówię o tym z dumą. Wojsko Polskie w każdym jego historycznym wcieleniu - było , jest i zawsze będzie mnie serdecznie bliskie.

Piszę to wszystko nie z pozycji nostalgii za czasem minionym. Ciężkie grzechy wobec demokracji, wolności, racjonalności gospodarczej itd. itd. są oczywiste. Staram się jedynie wyważyć oceny, zachować umiar. Pamiętać, że na owe dziesięciolecia składa się życie, praca milionów ludzi. Odrzucając, potępiając wszystko to co złe, niegodziwe, szkodliwe - trzeba jednocześnie okazać zrozumienie dla historycznych, międzynarodowych uwarunkowań oraz pamięć i szacunek dla pozytywnego dorobku pokoleń.

Ażeby historia nie dzieliła Polaków

Prawdopodobnie jest to i będzie - ostatni obszerny tekst, jaki piszę. Pragnę, aby - co oczywiste - broniąc swoich racji, dawał on jednocześnie jakąś szerszą płaszczyznę odniesienia. Tym bardziej, iż pokolenie przeżywające świadomie ów złożony czas stopniowo się "wykrusza". Obiegowa wiedza o nim jest z każdym rokiem płytsza. W coraz większym stopniu zastępuje ją telewizyjne, obrazkowe przedstawianie historii. A w nim stan wojenny, to przede wszystkim czołgi, pałki, gazy łzawiące, armatki wodne itd.itp. To oczywiście wszystko było, nawet znacznie więcej i dotkliwiej - tu podkreślę szczególnie tragedię w kopalni "Wujek". Ale ten historyczny obraz nie powinien dokonywać się kosztem, czy zamiast - obiektywnej, wolnej od politycznego koniunkturalizmu - oceny wielowarstwowych uwarunkowań i okoliczności owego czasu. Ksiądz Tadeusz Bartoś na łamach "Gazety Wyborczej" 26 października br. mówi: " Źródłem przekonań są obrazy... Zwycięzcą jest ten, kto utrzyma nad nimi kontrolę. Stąd prosta zasada: chcąc zmienić myślenie ludzi, trzeba w ich głowach wymienić obrazy". Ja ze swoją "pisaniną" pozostaję więc na straconej pozycji. Tym bardziej, iż obok owych "obrazów" pojawi się niewątpliwie mnóstwo różnych osądzających mnie wypowiedzi i tekstów. Liczę się ponadto z tym, że niniejsze opracowanie może spowodować - niejako w rewanżu - różnego rodzaju przykre dla mnie konsekwencje. Mimo to niech mi wolno będzie, aby - wracając do wyjściowego tematu - sformułować dwie zasadnicze konkluzje.

Pierwsza: "Solidarność" - na drodze politycznych aspiracji oraz żywiołowego buntu i roszczeń - zahamować nie potrafiła. Władza - poza rubież częściowo zmodyfikowanych pryncypiów ustrojowych oraz bezpieczeństwa zewnętrznego, cofnąć się nie mogła. Powstał klincz, gorący węzeł i jego dramatyczne, bolesne przecięcie - stan wojenny.

Druga: "Solidarność" miała dalekosiężną historyczną rację, która w ostatecznym rachunku - jako demokratyczny cel i wizja, chociaż w innej niż w latach 1980-1981 społeczno-ekonomicznej filozofii i praktyce - zwyciężyła. My, władza, mieliśmy rację sytuacyjną, pragmatyczną. Pozwoliło to zapobiec katastrofie. Dojść do punktu, w którym przemiany mogły dokonać się nie jako niebezpieczne burzenie, ale jako sterowalny, pokojowy demontaż. Bez zrealizowania tej drugiej racji - nie wiadomo, kiedy i jak mogłaby być zrealizowana ta pierwsza racja.

Wierzę, iż historia - być może dopiero po wielu latach - to potwierdzi. Najważniejsze jednak, ażeby dzisiaj nie dzieliła ona Polaków.

 

Grudzień 2006 r.

Tekst na podstawie oficjalnej strony gen.Wojciecha Jaruzelskiego http://www.wojciech-jaruzelski.pl/stan_starsi.htm

 

Przejście do strony „Teksty”

 

Przejście do Strony Głównej