Wojciech Jaruzelski
Starsi
o 25 lat
(Tekst z okazji 25tej rocznicy wprowadzenia Stanu Wojennego)
Opublikowany na oficjalnej stronie Generała
Wojciecha Jaruzelskiego w grudniu 2006 r.
Zbliża się 13 grudnia. Czytelnicy
niektórych gazet i czasopism, użytkownicy internetu oraz wielu autorów listów,
kierują do mnie słowa życzliwości i poparcia. Są również oceny krytyczne, a
także pytania. Za słowa życzliwe serdecznie dziękuję. Słowa krytyczne przyjmuję
z należną uwagą i powagą. Na pytania będę starał się odpowiedzieć. Jedno z nich
: czego jeszcze można spodziewać się na tę kolejną, tym razem 25. rocznicę
wprowadzenia stanu wojennego? Nie ulega wątpliwości, iż ten swoisty jubileusz
uzyska szczególny akompaniament. Zabrzmi kanonada gniewnych oświadczeń,
oskarżeń, epitetów. Przelicytowanie tego wszystkiego - co powiedziano,
opublikowano, wyemitowano w poprzednie, a zwłaszcza w 24. rocznicę - nie będzie
łatwe. Nie wątpię jednak, że się uda. W szczególności nie pozostaną bezczynni
"polujący" na mnie politycy i historycy, którzy z tej okazji
przypomną, wypomną, uzupełnią mój okropny wizerunek.
Czarna
legenda
"Wojna polsko-jaruzelska" nie
jest po prostu tylko chwytem retorycznym. Ja przecież nie byłem sam. A bez
zdemonizowania, pogrążenia, upowszechnienia czarnej legendy Jaruzelskiego
trudniej jest osądzić - przynajmniej moralnie - jakże wielu tych, którzy w
dojściu do owej decyzji w różny sposób uczestniczyli. Tysiące tych, którzy w
realizacji stanu wojennego świadomie i aktywnie brali udział. Miliony tych,
którzy środków nadzwyczajnych oczekiwali, stan wojenny przyjęli ze zrozumieniem
i do dziś jego wprowadzenie uznają za uzasadnione. Wszystkich tych, którzy
przez lata całe pozostawali ze mną we wspólnym żołnierskim i politycznym
szeregu. Wreszcie nawet tych najmłodszych - nic ze stanem wojennym nie mających
wspólnego - a nazywanych "postkomunistami". Staram się zrozumieć, że
to drażni, wywołuje emocjonalne reakcje niektórych kręgów politycznych.
Doświadczam tego w różnej formie od lat.
Pan Jarosław Kaczyński, 23 października
1992 roku, w czasie konferencji prasowej w Sejmie, mówi - cytuję za gazetą
"Nowy Świat" z 24-25.10.92. : "Gen. Jaruzelski i jego
towarzysze, którzy wprowadzili stan wojenny są zdrajcami narodu i jako tacy
winni stanąć przed sądem, w świetle prawa karnego, jako przestępcy winni zostać
skazani na najwyższy wymiar kary, a wyrok powinien zostać wykonany".
Przypomnę, iż w ówcześnie obowiązującym kodeksie karnym - kara śmierci
istniała. W późniejszych latach padały również inne wypowiedzi, sugerujące
degradację, pozbawienie mnie stopnia generała oraz uprawnień byłego Prezydenta
RP. Wreszcie ostatnio w
książce-wywiadzie z 2006 roku, pt.: "O dwóch takich..." str. 117, Pan
Jarosław Kaczyński m.in. mówi: "Jeśli stan wojenny był do uniknięcia, to
Jaruzelskiemu należy się kula w łeb".
Dziennikarz prowadzący wywiad zauważa:
"Był jednak twórcą Okrągłego Stołu. A potem się wycofał, oddał
władzę".
Odpowiedź: "...Robił to wszystko, żeby ratować swoją skórę. Może
rzeczywiście los Ceausescu byłby dla niego zbyt surowy. Ale kryminał - dlaczego
nie?"
Jest to wspólna książka braci Kaczyńskich, z przykrością więc muszę założyć, iż
Pan Prezydent podziela owe opinie i oczekiwania. W związku z tym, że pochodzą
one ze szczytów władzy - chcąc nie chcąc - mają wymowę i stanowią swoistą
sugestię stosownych "egzekucji". Teraz pozostaje medialne i prawne
ich oprzyrządowanie.
31 marca br. Prokuratura Oddziału IPN w
Katowicach postawiła mnie oraz na razie jeszcze kilku innym osobom zarzut
"kierowania zorganizowanym związkiem przestępczym o charakterze
zbrojnym..." Oto sytuacja, decyzja o wielkim, dramatycznym wymiarze
historycznym, politycznym, moralnym wtłoczona została w kryminalny kostium. W
dodatku faktycznie dezawuując Uchwałę Sejmu RP z 23 października 1996 roku,
która orzeka, iż wprowadzenie stanu wojennego dyktowane było wyższą
koniecznością. Teraz "wyższą koniecznością" staje się osądzenie tzw.
autorów stanu wojennego. Mówię o tym ze spokojem. Co więcej - w istniejącym
stanie rzeczy jestem zainteresowany tym, ażeby sprawa została rozpatrzona przez
niezawisły sąd, w jawnej procedurze, w toku której będę mógł przedstawić
wszechstronne wyjaśnienie. Liczę, iż da to szansę dotarcia, "przebicia
się" do opinii publicznej z przekonywającymi dowodami i argumentami.
Biorę
odpowiedzialność na siebie
Obecnie czytam, studiuję wiele tysięcy
stron, kilkadziesiąt tomów akt sprawy - do których dojdą jeszcze materiały
dodatkowe, uzupełniające - co dla moich schorowanych oczu nie jest czynnością
łatwą. Przy tym nie chcę, ażeby to co powiedziałem zabrzmiało cierpiętniczo, w
tonacji - uciśniona niewinność. Nie zamierzam pomniejszać swej ówczesnej roli i
odpowiedzialności. Wielokrotnie mówiłem i pisałem - biorę odpowiedzialność na
siebie. Odchodząc z urzędu Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, w orędziu z 11
grudnia 1990 roku m.in. powiedziałem: "Jako żołnierz wiem, że dowódca, a
więc każdy przełożony odpowiada i za wszystkich i za wszystko". I dalej:
"Jeśli czas nie ugasił w kimś gniewu, lub niechęci, niechaj będą one
skierowane przede wszystkim do mnie". I tak się od lat dzieje. Łącznie z
zamachem, ciężkim zranieniem, które szczęśliwie nie zakończyło się utratą
życia. Chociaż coraz częściej myślę czy nie byłoby dla mnie bardziej
szczęśliwe, a dla różnych osób bardziej pożądane, gdyby cios był o 2-3 cm
celniejszy.
Zwracając "Krzyż Zesłańców
Sybiru" w liście do Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Pana Lecha
Kaczyńskiego m.in. napisałem: "Jako porucznik na przedpolach Berlina w
kwietniu 1945 roku i jako generał armii na najwyższych urzędach czuję się - w
stosownym oczywiście zakresie - odpowiedzialny za wszystko, co działo się w
Polsce takiej, jaką w realiach podzielonego świata ona była. Przypomnę, że w
kilku napisanych przeze mnie książkach, chyba już w setkach artykułów,
wywiadów, wypowiedzi, często pojawiają się słowa: żałuję, ubolewam,
przepraszam. Odnosi się to szczególnie do wszystkich tych okoliczności i
faktów, jakie niosły ze sobą jakąś ludzką krzywdę i ból. Jeśli przyczyniłem się
do nich w sposób bezpośredni lub pośredni, widzę to tym ostrzej". Tkwi to
we mnie jak cierń. Powtarzam to raz jeszcze. Nie wiem, czy był i jest taki
najwyższego szczebla polityk i generał - nie tylko zresztą w Polsce - który by
publicznie, dobitnie wypowiadał takie słowa. Akcentuję je przy tym z nadzieją,
iż - być może - wpiszą się one w nurt myślenia o nadrzędności współczesnych
wyzwań nad podziałami i zadrami z przeszłości.
To uwagi wstępne. Teraz powinienem odnieść
się przede wszystkim do stanu wojennego, a zwłaszcza odpowiedzieć na niektóre
pytania i wątpliwości. I tu jestem w kłopocie. Przecież na ten temat napisałem
i powiedziałem już bardzo, bardzo wiele. Przypomnę chociażby książkę "Stan
wojenny. Dlaczego...". Szczególną jednak wagę przywiązuję do wydanej w
2005 roku książki "Pod prąd" (Wyd. Comandor). Spodziewałem się, iż
jakże liczni oskarżyciele stanu wojennego "rozerwą ją na strzępy",
wysuną konkretne zarzuty, podejmą merytoryczną polemikę. A tu nic - znamienne
milczenie. Podobny los - w pewnej mierze bojkot - spotkał Konferencję
historyczno-naukową, która odbyła się 3 listopada 2005 roku. Była poświęcona
historycznej wagi "Spotkaniu Trzech" (Józef Glemp, Lech Wałęsa,
Wojciech Jaruzelski), jakie miało miejsce 4 listopada 1981 roku.
Czy też inny, wcześniejszy przykład. 6 czerwca 1998 roku napisałem obszerny
tekst pt. "O stanie wojennym raz jeszcze". Przesłałem niektórym
parlamentarzystom, politykom, redaktorom. Nie wiem w jaki sposób, ale dotarł on
do redakcji paryskiej "Kultury". Otrzymałem list od Jerzego
Giedroyca, z zapytaniem czy wyrażę zgodę na opublikowanie. Oczywiście,
zgodziłem się. Tekst ukazał się na str. 3-54, numeru 126 "Zeszytów
Historycznych". Zważywszy na polityczną rangę , autorytet
"Kultury" brak odzewu był i jest bardzo wymowny.
Punkty
widzenia
Właściwie na tym mógłbym zakończyć.
Zainteresowany Czytelnik w wymienionych pozycjach może uzyskać udokumentowaną
wiedzę o moich ocenach i poglądach. Mimo to muszę znów zabrać głos. Wrócić do
tematu, który wyżej zabrzmiał tak drastycznie - czy stanu wojennego można było
uniknąć?
Uniknąć nie można trzęsienia ziemi,
tajfunu, gradobicia - jednym słowem wyroków ślepej natury. Wszystko pozostałe
zależy od człowieka, jednakże usytuowanego w realiach historycznych,
cywilizacyjnych, geopolitycznych, ustrojowych, mentalnościowych itd. Czy
potrafimy, po 25 latach, tak właśnie - chociażby z minimum empatii, spojrzeć na
ówczesne uwarunkowania, procesy, wydarzenia? Jest oczywiste, iż w ich ocenie
reprezentuję ówczesną władzę, jej intencje, racje, decyzje. Jednocześnie w
pełni doceniam i niezmiennie podkreślam: historyczną rolę
"Solidarności", Lecha Wałęsy, wielu ówczesnych działaczy; jej
demokratyczno-wolnościowe przesłanie; szacunek dla środowisk i ludzi, którzy
tym ideałom byli wierni, o nie walczyli, doznawali różnych bolesnych
konsekwencji. A przede wszystkim to, że "Solidarność" była zaczynem,
impulsem i w ostatecznym rachunku - w warunkach "gorbaczowowskiej"
koniunktury oraz reformatorskiej tendencji polskich władz - główną siłą
sprawczą ustrojowych przemian w Polsce.
To ocena generalna. Jednakże z następującą
uwagą: bywają święci ludzie - nie ma świętych polityków, rządów, partii, ruchów
społecznych i politycznych. Odnoszę to również do "Solidarności". Cel
miała wzniosły, ale czy "uświęcał" on wszystkie środki? Co działo się
po drodze? Na jakiej w końcu 1981 roku kraj znalazł się krawędzi? Oczywiście
mówię to z równoległą świadomością zarówno historycznego balastu wad i win
PZPR, władzy, jak też jej kolejnych błędów i opóźnień. Jednakże adresatem
oskarżeń jest obecnie tylko jedna strona. Ta, która decyzję o stanie wojennym
podjęła i ją realizowała. Ale jak do tej decyzji doszło, co się do niej
przyczyniło, co w ostatecznym rachunku i momencie o niej przesądziło? Komfort
prostych, bezkolizyjnych, idealnych rozwiązań nie jest darem powszechnym.
Pojęcie "mniejszego zła" nie zrodziło się 13 grudnia 1981 roku. Jest
wpisane w całą historię człowieka - od wielkich przełomowych wydarzeń, do
różnych codziennych międzyludzkich sytuacji. Nie zamierzam w ten sposób
relatywizować, banalizować zła. Nawet to mniejsze pozostaje złem. Zarówno w
wymiarze ogólnospołecznej szkody, jak też ludzkiego cierpienia, indywidualnej
krzywdy. Po latach, zwłaszcza w świetle niektórych nieznanych mi wcześniej
faktów, dokumentów, relacji, widzę to jeszcze ostrzej.
Odnoszę wrażenie, że z drugiej strony
zachodzi proces odwrotny - "źdźbło i belka w oku". Im dalej od
tamtych dramatycznych wydarzeń, tym bardziej poprawia się samoocena. Przykładów
jest wiele. Ograniczę się do dwóch - przez polityczne biografie i aktualne
usytuowanie - wymownych szczególnie. Szerzej opisałem je w książce "Pod
prąd" (str. 59 oraz 61-62) - tu zacytuję bardzo skrótowo. Bogdan
Borusewicz 1 października 1983 roku, a więc 23 lata temu mówi w książce pt.:
"Konspira": "...Ruch obrastał wszystkimi negatywnymi cechami
systemu: nietolerancją dla inaczej myślących i czyniących, tłumieniem krytyki,
prymitywnym szowinizmem. ...W pewnym momencie demokratycznie wybrani działacze
stracili kontakt z rzeczywistością... Nastąpił amok. Przestano myśleć
kategoriami politycznymi, a zaczęto mistycznymi - że jak powie się słowo, to
stanie ono się ciałem, czyli jak powiemy >>oddajcie władzę<< to
władza znajdzie się w naszych rękach". Z kolei Jarosław Kaczyński w
wydanej w 1994 roku książce pt.: "My", m.in. tak mówi o historycznej
"Solidarności": "... ten monstrualny ruch ze względu na swój
charakter i konstrukcję do demokracji się nie nadawał... Gdyby
>>Solidarność<< 1989 roku miała siłę z 1981 roku, to w ogóle
żadnego mechanizmu demokratycznego w Polsce by się nie zbudowało".
Stan wojenny radykalnie osłabił
"Solidarność". Obiektywnie więc - czy jak kto woli paradoksalnie -
przyczynił się do tego, że po kilku latach, w nowej sytuacji międzynarodowej,
zbudowanie owego demokratycznego mechanizmu stało się możliwe.
Wielu "postsolidarnościowych"
polityków zapomina o swych dawnych ocenach. Dominuje widzenie w kategoriach
manichejskich, czarne- białe, tworząc historyczne tło toczącej się walki
politycznej. Obecna sytuacja dostarcza ewidentnych tego dowodów. Polityka jest
"zainfekowana" historią. Historia jest "zainfekowana"
polityką.
Elementarny
obowiązek państwa
Mam - w tym samokrytyczną - świadomość
grzechów popełnianych przez lata na ciele historii, zwłaszcza tzw. białe plamy.
To się zasadniczo zmieniło. Ale "wahadło" przesuwa w drugą stronę. W
tym miejscu wracam do kluczowego pytania - czy stanu wojennego można było
uniknąć? Jakie były wewnętrzne i zewnętrzne okoliczności, które trzeba wziąć
pod uwagę? Ograniczę się do niektórych nieznanych, mniej znanych, lub
zmistyfikowanych wątków. Resztę ewentualny Czytelnik może znaleźć w moich
książkach i publikacjach.
Po
pierwsze- nie trzeba być
psychologiem, ażeby wiedzieć, iż normalny człowiek ze swej natury nie jest masochistą.
Miesiące, tygodnie, a zwłaszcza dnie poprzedzające 13 grudnia, to był dla mnie
czas narastającego niepokoju, koszmaru, szamotaniny w przeczuciu zbliżającej
się wielowymiarowej katastrofy. Do ostatniej chwili - a ściślej do godz. 14.oo
12 grudnia - chciałem owej dramatycznej decyzji uniknąć. Miałem gorzką
świadomość, iż jej ciężar będę niósł do końca swoich dni. Mieli ją również moi
cywilni i wojskowi współtowarzysze. Nie mówię przy tym o skrajnościach,
ortodoksach i karierowiczach, dla których było to rozwiązanie - chociaż
pragnęli bardziej radykalnego - z niecierpliwością oczekiwane. Niestety, część
z nich zabrała się z nami w "drugim wagonie". Obok realnych
uwarunkowań oraz istotnych przyczyn obiektywnych, wiążą się z tym spowolnienia
pociągu reform, a także różne idiotyzmy i niegodziwości. Mam poczucie nie dość
zdecydowanego pozbywania się tego "bagażu".
Po
drugie - czyniony jest zarzut, że
przygotowania do stanu wojennego miały u swych podstaw, założenie zdławienia
siłą "Solidarności". Co miało o tym świadczyć? Odnośne prace
planistyczne, jak też prowokowanie przez władze sytuacji, mających uzasadniać
konieczność siłowego rozwiązania. Była tylko kwestia czasu odpowiedniego dla
realizacji tego zamiaru. Otóż - przygotowanie, planowanie na okoliczność
sytuacji nadzwyczajnych należy do elementarnych obowiązków każdego państwa.
Dziennik Ustaw Rzeczypospolitej Polskiej z 10 marca 1937 roku opublikował
Ustawę z dnia 22 lutego 1937 roku "O stanie wyjątkowym". Podpisał
Prezydent RP Ignacy Mościcki oraz Prezes RM Felicjan Sławoj Składkowski. Jej
zawartość jest kierunkowo, merytorycznie identyczna z uchwałą oraz dekretami o
stanie wojennym Rady Państwa PRL. W niektórych kwestiach idzie nawet dalej,
ostrzej. Art. 1 (1) brzmi: "Wprowadzenie stanu wyjątkowego zarządza Rada
Ministrów na wniosek Ministra Spraw Wewnętrznych i za zezwoleniem Prezydenta
Rzeczypospolitej". Ogólna linia - wszystko w rękach władz
administracyjnych , do powiatu włącznie. Ale nie do końca. Art. 12 mówi:
"Korzystanie z pomocy wojskowej... przekazywanie na czas ograniczony
pewnych funkcji i uprawnień władz administracyjnych cywilnych władzom
wojskowym, jak również do uzależnienia władz administracyjnych od dowództwa
wojskowego, w zakresie potrzebnym do osiągnięcia jednolitości działania, celem
zapewnienia bezpieczeństwa państwa i porządku publicznego". Interesujące!
Przy okazji warto także przypomnieć, iż w tymże 1937 roku (według "Małego
Rocznika Statystycznego" z 1939 roku str. 164), skazanych było prawomocnie
za przestępstwa przeciwko państwu 3755, w tym za zbrodnie stanu 2945 osób.
Dodam, że wspomniana Ustawa z 1937 roku zniosła w art. 17 Zarządzenie
Prezydenta RP z 16 marca 1928 roku "O stanie wyjątkowym". Jest to
jeszcze jedno potwierdzenie, że założenia tego stanu miały charakter ciągły i
trwały. Nawiasem mówiąc, było błędem, iż w PRL we wcześniejszych latach, nie
został dokonany odpowiedni zapis w Konstytucji. Stało się to dopiero 20 lipca
1983 roku, poprzez wprowadzenie do niej w artykule 33 ust. 3 i 4 - o stanie
wyjątkowym. Bowiem taką faktycznie była istota i treść stanu wojennego z
grudnia 1981 roku. Gdyby nazywał się on "wyjątkowy" wydźwięk
psychologiczny - w kraju i zagranicą - miałby niewątpliwie inne zabarwienie.
W Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej prace
przygotowawcze na okoliczności wyjątkowe podjęte zostały w latach 60. Biegły
współzależnie z aktualizowaniem koncepcji i planów działań na czas wojny.
Pierwszy sprawdzian odbył się w 1967 roku w ramach ćwiczenia "Lato -
67". Drugi w 1973 roku, w ćwiczeniu "Kraj 73", którym kierował
Przewodniczący Komitetu Obrony Kraju, Premier Piotr Jaroszewicz. Prace
planistyczne kontynuowano. M.in. znalazło to wyraz w projektach stosownych
dokumentów z 1978 i wiosny 1980 roku. Zrozumiałe, że w miarę narastających
napięć, zwłaszcza w roku 1981, prace te były intensyfikowane i poszerzane. Nie
mogę w tym momencie pominąć roli Ryszarda Kuklińskiego. Zacytuję jego słowa z
wywiadu dla paryskiej "Kultury" nr 4 z 1987 roku. Str. 9: "Wgląd
w plany użycia radzieckich i polskich sił przeciwko >>Solidarności<<
dawała mi moja, do pewnego stopnia szczególna pozycja służbowa w Sztabie
Generalnym, która w czasie kryzysu przekształcona została w swego rodzaju
jednoosobowy sekretariat kierownictwa MON do spraw przygotowań stanu
wojennego". I na str. 27": "Mnie - podówczas płk Ryszardowi
Kuklińskiemu - przypadła w udziale robocza koordynacja (zgrywanie) planowania
stanu wojennego oraz opracowanie centralnego planu kierowania działalnością
państwa w tym okresie". Całkiem poważnie więc mówiąc - to, że stan wojenny
przebiegł tak sprawnie i skutecznie, było również jego niemałą zasługą. Trzeba
też dodać, iż podstawowe dokumenty, pozwalające uruchomić akcję, a w
szczególności uchwała i dekrety Rady Państwa nie były podpisane aż do ostatniej
chwili.
Słyszy się głosy zgorszenia, iż
drobiazgowość, różne formy przygotowań świadczą o złowieszczej intencji tzw.
autorów stanu wojennego. Wręcz przeciwnie - świadczą o poczuciu
odpowiedzialności. Nie doraźna improwizacja, a precyzyjna koordynacja i
synchronizacja w celu uniknięcie chaosu, który mógłby zakończyć się krwawo. Tu
zacytuję Stefana Bratkowskiego, który w nawiązaniu do 10.rocznicy wprowadzenia
stanu wojennego, na łamach "Gazety Wyborczej" napisał: "...Gdyby
nas nie byli tak fachowo, podręcznikowo sparaliżowali, doszłoby, jak dwa, a dwa
cztery, do przelewu krwi, młodzież ruszyłaby przeciw broni, nawet z gołymi
rękami".
Konfrontacyjna
atmosfera
W tym miejscu należy dodać, iż owym
przygotowaniom towarzyszyły nieustające apele, przestrogi, ostrzeżenia.
Prowadzono wiele rozmów w tym kierunku, zwłaszcza z ekspertami
"Solidarności". Przypomnę też Uchwałę Sejmu z 31 października, a
zwłaszcza VI Plenum KC PZPR, 28 listopada i płynące stamtąd słowa. W tym moje:
"... obecnego stanu utrzymać dłużej nie można, proces rozkładowy musi być
zatrzymany. Inaczej nieuchronnie doprowadzi do konfrontacji, do stanu typu
wojennego". Czy ktoś - kto chce zaskoczyć, postąpić znienacka ogłasza
publicznie taką możliwość? Czy wręcz przeciwnie, chce ostrzec, zapobiec
skrajności? Warto zapytać - z czego wynika jej zlekceważenie? Lekkomyślność,
nadmierna pewność siebie, postrzeganie władzy - przepraszam za wyrażenie - jak
zdychającego psa? To też zasługuje na wnikliwą, obiektywną ocenę.
Są i takie głosy. Poparcie
"Solidarności" stopniowo słabło - po co więc stan wojenny? W
odpowiedzi wyręczę się oceną prof. Andrzeja Werblana, zamieszczoną w nr 7
miesięcznika "Dziś" z lipca 1995 roku: "Szczególnie
niebezpieczna sytuacja wytworzyła się jesienią 1981 r. Wskutek naturalnego w
takich warunkach zmęczenia mas, zarysowywał się już wówczas pewien spadek
wpływów "S", pojawiły się objawy apatii społecznej. W takich właśnie
momentach, w organizacjach rewolucyjnych, ściśle związanych z masami i
wyczuwających każde drgnienie ich nastroju, wzmagają się skłonności ekstremalne.
Rodzą się one z poczucia, że jak nie teraz, to kiedy? Tak - jak sądzę - należy
interpretować wymowę radomskiej sesji KKP i jej uchwały. Tak też trzeba by
oceniać perspektywy przewidywanych na połowę grudnia masowych demonstracji w
rocznicę wydarzeń 1970 r. Rzecz toczyła się ku konfrontacji." Szeregu
wnikliwych analiz ówczesnych uwarunkowań i wydarzeń dokonał w swych
publikacjach również prof. Jerzy Wiatr m.in. w opublikowanej w 1988 roku w USA
książce pt.: "The soldier and the nation" (Wyd. Westviers Press).
Przekleństwem owego czasu była atmosfera
konfrontacyjna. 27 sierpnia 1981 r. na łamach "Robotnika" Jacek Kuroń
mówi: "Po raz pierwszy zaczynam myśleć, że mogłaby nam grozić wojna
domowa". Bronisław Geremek dodaje: "... Grozi nie tylko interwencja,
ale i upadek z przyczyn wewnętrznych... Katastrofa jest faktem oczywistym. Jest
to katastrofa wciągająca". To w sierpniu, a co w grudniu? Inny temat -
powstawanie konfliktów? Było ich mnóstwo - cała infrastruktura sytuacji
kolizyjnych. Nie chcę wchodzić na drogę przerzucania się podejrzeniami i
zarzutami. W toczącej się, ostrej walce politycznej rodziła się praktyka,
myślenie i reagowanie na zasadzie: "kto-kogo" . Do tego obustronnie
toporna retoryka. Siły konserwatywne, zachowawcze w partii, w obozie władzy swą
odpornością na zmiany i zacietrzewieniem deformowały rzeczywiste intencje
władz. Obiektywnie rzecz biorąc szło to na spotkanie radykałom z
"Solidarności". Ekstremy z jednej i drugiej strony "żywiły się
nawzajem".
Rozumiem, iż państwo z tytułu dysponowania
stosownymi organami i mechanizmami władzy odpowiada za ich funkcjonowanie.
Niewątpliwie miały miejsce pomysły "poniżej pasa" i godne ubolewania
fakty. Nieraz zresztą rykoszetem uderzały w politykę władz, w nasze nadzieje na
spokój, na porozumienie. Przykład - pobicie w marcu 1981 trzech osób, z pośród
kilkudziesięciu uporczywie odmawiających opuszczenia siedziby Wojewódzkiej Rady
Narodowej w Bydgoszczy. Różne obciążające władze sytuacje są wciąż
przywoływane, obficie i spektakularnie przedstawiane. Jeśli nie są
jednostronne, tendencyjne, a obiektywne, prawdziwe - przyjmuję to z pokorą.
Jednakże "druga strona medalu" pozostaje w cieniu. Już kiedyś
ironizowałem: "anielskie hufce opozycji, "Solidarności" i
diabelskie hordy władzy, "komuny" - lub też na odwrót. A przecież
wszystko to było bardziej złożone. Każdy konflikt miał swój rodowód. Ich suma
tworzyła spiralę, nad którą w ostatecznym rachunku już nikt nie panował.
Polityczne antagonizmy dzieliły nawet rodziny i bliskie sobie dotąd środowiska.
Odnotowywano liczne incydenty, sytuacje, w których - zwłaszcza w terenie -
wiele osób z kręgów partii, władzy oraz ich rodzin, w tym również wojskowych,
miało poczucie realnego zagrożenia. Miarą istniejącej psychozy stawał się byle
błahy pretekst. Charakterystyczny przykład - strajk w PGR Lubogóra. W ślad za
nim przez kilka tygodni - października i listopada 1981 - była zakłócona, a
nawet sparaliżowana produkcja wielu - w tym najważniejszych - zakładów
województwa zielonogórskiego. Powstały wielkie straty. Czy inne kuriozum:
hałaśliwy spór - kto jest sprawcą "prowokacji", podrzucenia fiolki z
brzydko pachnącą cieczą, w pobliżu kopalni "Sosnowiec". W rezultacie
kolejne napięcie wokół tematu "węgiel". Wszystko to ilustruje
wielowarstwowe - zresztą obustronne i coraz mniej kontrolowane - pokłady złych
emocji, agresji, wrogości. Mieszczą się one w "łamigłówce" - czy
stanu wojennego można było uniknąć?
Gospodarcza pętla
Po
trzecie - gospodarka jest
fundamentem materialnego bytowania narodu. Jej wady doktrynalno-ustrojowe,
narastający kryzys drugiej połowy lat 70., skutki nieurodzaju, różne zaszłości
i błędy organizacyjno-personalne, wreszcie rosnące wolnościowe aspiracje -
wszystko to zsumowało się, dając impuls lipcowo-sierpniowo-wrześniowym
wydarzeniom. Doszło do historycznych porozumień. Mówię o nich z szacunkiem dla
rozwagi i poczucia odpowiedzialności obydwu stron. Ale był również tego ciężki
gospodarczy koszt. Połowa słynnych 21 postulatów, faktycznie oznaczała - krócej
pracować, więcej zarabiać. Następował głęboki spadek produkcji, w tym
szczególnie dotkliwy w wydobyciu węgla. Załamała się współzależność dostaw
artykułów przemysłowych i rolnych. Z drugiej strony narastała fala
rewidykacyjno-roszczeniowa, lawina "pustego" pieniądza. W rezultacie
horror pustych sklepów, ogołoconych półek i haków, tasiemcowych kolejek,
wyłączenia prądu, braki paliw -przed stacjami benzynowymi kilometrowe sznury
pojazdów. Na to nałożyła się oficjalna zapowiedź drastycznego ograniczenia od 1
stycznia 1982 roku radzieckich dostaw ropy i gazu oraz wielu innych
podstawowych surowców i towarów. Uzasadniano to konkretnie - można powiedzieć
logicznie, arytmetycznie - poważnym zakłóceniem dostaw z naszej strony, plus
antyradzieckość. Należy sądzić, iż nie przypadkowa była zbieżność w czasie z I
turą Zjazdu "Solidarności", a zwłaszcza z gniewnie ocenionym
"Posłaniem do ludzi pracy Europy Wschodniej". Zsumowanie owej
zapowiedzi z załamaniem naszej gospodarki groziło zapaścią energetyczną, co w
warunkach zimy oznaczało nie tylko ekonomiczną, ale i biologiczną katastrofę.
Stan wojenny faktycznie jej zapobiegł. Wszystko to jest szczegółowo
udokumentowane. Zachowały się protokoły, sprawozdania, meldunki. Czytane
jeszcze dzisiaj wstrząsają. M.in. codzienne informacje dyżurnej służby
operacyjnej rządu tzw. DYSOR-u. Najbardziej przejmujące, z przełomu listopada i
grudnia 1981 roku,znajdują się w załączniku nr 2. do wspomnianego już tekstu w
126 numerze "Zeszytów Historycznych" paryskiej "Kultury".
Jestem pod bezpośrednim, przygnębiającym
wrażeniem lektury - w ramach studiowania akt w Prokuraturze IPN - stenogramu z
ostatniego przed wprowadzeniem stanu wojennego, posiedzenia Rady Ministrów 7
grudnia 1981 roku. Można w nim zobaczyć całą grozę, dramatyzm ówczesnej
sytuacji. Jest to autentyk, dokument wewnętrzny przez swą szczegółowość i
nastrój sugestywny i wiarygodny: Minister Handlu Zagranicznego oraz
Wiceminister Przemysłu Chemicznego i Lekkiego alarmują, że od trzeciej dekady
listopada i w grudniu następuje załamanie dostaw ropy, stąd też i benzyn, ze
wszystkimi tego dla gospodarki oraz ludności konsekwencjami - nawiasem mówiąc
to przedsmak, a właściwie czytelne ostrzeżenie przed tym co groziło od 1
stycznia 1982 roku. Zakłócenia w systemie kartkowym. Na bliskim horyzoncie
zarysowuje się niedobór chleba. Ludzie marzną w długich kolejkach. Odnotowano
wypadki agresji, atakowanie samochodów dostawczych, uniemożliwiając
rozładowanie i legalną sprzedaż dostarczanych towarów. Szalejąca spekulacja.
Drastycznie obniżył się eksport, zwłaszcza węgla. Równie drastyczne tego konsekwencje
w imporcie. Miasto nie dostarcza środków produkcji i towarów dla wsi. Wieś nie
dostarcza artykułów rolnych dla miasta. A więc -"kwadratura koła".
Administracja terenowa jak sparaliżowana, nie potrafi wyegzekwować dystrybucji.
Bardzo źle z dyscypliną pracy, rosnąca absencja. W wielu zakładach wymuszanie
nieuzasadnionych wypłat. W siedmiu województwach zarządy regionów
"Solidarności" ogłosiły dla zakładów pracy gotowość strajkową. W
resortach atmosfera strachu i apatii. "Solidarność" ewidentnie zmierza
do przejmowania władzy. Agresywna KPN. Mnożą się różne ekscesy, w tym
antyradzieckie prowokacje. Gwałtowny wzrost przestępczości kryminalnej. Bunty w
więzieniach. Okupowanie budynków publicznych. Ogólnie postępująca anarchia daje
się odczuwać we wszystkich dziedzinach. Padają głosy, że bez środków
nadzwyczajnych dojdzie do niewyobrażalnej katastrofy.
Podsumowując wydałem wiele konkretnych
poleceń, dotyczących funkcjonowania państwa - administracji i gospodarki,
szczególnie w sferze potrzeb społecznych. Zwróciłem uwagę na zapewnienie
bezkolizyjnego funkcjonowania łączności, a zwłaszcza komunikacji. W aspekcie
koalicyjnym miało to znaczenie kluczowe. Każde zakłócenie na liniach
Wschód-Zachód mogło mieć groźne konsekwencje. Dlatego też Sztab Generalny zaplanował
ich ochronę siłami jednostek wojskowych (w sumie ponad 10 tys. żołnierzy, plus
interwencyjne odwody) oraz patrolowanie tras z powietrza przy użyciu
śmigłowców. Dotyczyło to głównie newralgicznych węzłów i odcinków: trzech
komunikacyjnych ciągów drogowych oraz trzech komunikacyjnych ciągów kolejowych.
Ale wracając do posiedzenia Rady Ministrów - miałem pełną świadomość owej
sytuacji. Jednakże nie zapowiadałem stanu wojennego. Wciąż nadzieja , akcent na
porozumienie.
Sytuacja gospodarcza to temat "ocean".
Nie chcę, ażeby jego ocena zabrzmiała jednostronnie, ze wskazaniem na
"Solidarność". Na poszczególnych jej "piętrach" i ogniwach
były różne oceny i działania. Przypomnę powiedzenie Lecha Wałęsy z listopada
1981: "ja jeden strajk gaszę, a 10 ekip jeździ i nowe rozpala". W
sytuacji postępującego paraliżu gospodarki i totalnych niedoborów, nie wszyscy
przedstawiciele władz zdawali egzamin. Na różne słabości i patologie wskazywała
"Solidarność". Jedne były uzasadnione - inne miały polityczny,
krzywdzący podtekst. Na biurokratyczno-personalne "niewypały"
zwracały też uwagę - sugerując stosowne wnioski - wojskowe Terenowe Grupy
Operacyjne. W rezultacie trwał proces licznych zmian. Ale to jedna strona
sprawy. Bowiem większość przedstawicieli władzy, kadry - to ludzie kompetentni
i sumienni. Jednakże w tak nietypowych, zaskakujących dla nich warunkach - też
miotali się, nie nadążali z "łataniem dziur". Jednocześnie
chcieliśmy, co było zawsze doktrynalnym założeniem, zapewnić rozległe - dziś w
znacznej części już nieistniejące - świadczenia socjalne, w tym tzw. spożycie
zbiorowe. W swoim ekspose, jako premier - 12 lutego 1981 roku - wyeksponowałem
10 podstawowych zadań. Dotyczyły głównie tej właśnie socjalno-bytowej sfery. W
wymiarze społeczno-moralnym to było ważne. Jednocześnie - w całym zresztą
okresie Polski Ludowej - stanowiło obciążenie ponad siły naszej gospodarki. Tu
jednak muszę dodać, iż obecna skrajność - w drugim kierunku, przynosi
odczuwalne społecznie uciążliwości i szkody. Że już nie wspomnę o niebotycznych,
często niczym nieuzasadnionych, kontrastach materialno-społecznych, które - jak
sądzę - powinny sprawiać, przynajmniej ludziom lewicy, ideowy dyskomfort.
Wracając do pytania: czy stanu wojennego
można było uniknąć, trzeba rzetelnie, dogłębnie ocenić ówczesną rzeczywistość
gospodarczą oraz jej społeczno-polityczne skutki. Niestety - tak się nie
dzieje. Wiem, że to temat niewygodny, zwłaszcza gdy mówi się o strajkach.
Niektórzy nawet znani historycy i politycy twierdzą, że stanowiły one tylko
nieznaczący ułamek zmniejszenia czasu pracy. Dziwi płycizna tej oceny. Gdzie
bowiem wszystkie okoliczności towarzyszące strajkowi: często ogłaszane
pogotowie strajkowe, a później rozchwianie postrajkowe, zakłócenia produkcyjnej
dyscypliny, wzrost awarii, absencji itd.? Wreszcie co najważniejsze - efekt
mnożnikowy. W ówczesnej strukturze gospodarczej, w sytuacji redukowanych dostaw
węgla, paliw, energii, przy ograniczonych możliwościach importowych - i żadnych
szans na dywersyfikację - zatrzymanie produkcji w jednym ogniwie, rwało
kooperacyjne więzi, powstawał cały łańcuch katastrofalnych skutków. Czas
najwyższy, aby w sposób rzeczowy, obiektywny zapisać tę "białą
plamę".
Poszukiwania-niepowodzenia
Wracam wciąż do myśli, do pytań - co można było 25 lat temu w obszarze
gospodarki zrobić lepiej, skuteczniej? Jak zapobiec - drogą porozumień,
uzgodnień - rozwiązaniom skrajnym? Jedno jest oczywiste. Na radykalną,
natychmiastową zmianę sytuacji gospodarczej nie było szans. Nadzieje
lokowaliśmy w zasadniczej reformie. W powołanej w tym celu Komisji znalazło się
wielu znanych, wybitnych ekonomistów i praktyków. Jej oceny i propozycje - na
ów czas pionierskie, a w bloku kontrowersyjne - były przez władze przyjmowane i
popierane. Stanowiły m.in. podstawę - uzgodnionych zresztą z
"Solidarnością": ustaw "O samorządzie pracowniczym" i
"O przedsiębiorstwie".
Na spotkaniu przedstawicieli rządu - prof.
prof. Władysława Baki i Zdzisława Sadowskiego oraz przedstawicieli
"Solidarności" - Jacka Merkla i Grzegorza Palki 27 listopada 1981 roku,
dokonano kolejnych uzgodnień - chociaż niektóre sprawy pozostawały jeszcze
otwarte. Ustalono następne spotkanie na 4 grudnia. Niestety, przedstawiciele
"Solidarności" na nie nie przybyli - droga negocjacji "się
urwała". Zdecydowała twarda linia przyjęta przez władze
"Solidarności" 3 grudnia w Radomiu, w tym kategoryczne odrzucenie
proponowanego przez rząd tzw. prowizorium systemowego. Szkoda - bo przecież,
ażeby można było od 1 stycznia (nowy rok budżetowy) zacząć kompleksową reformę,
trzeba było przyjąć doraźnie, zastępczą uchwałę Rady Ministrów w tej materii.
Byt tej uchwały byłby zakończony z chwilą wejścia w życie - uzgodnionego z
"Solidarnością" całego pakietu ustaw, określających ostateczny
kształt reformy. Zablokowanie tej możliwości na progu nowego roku
gospodarczego, stało się jednym z czynników składających się na sytuację
prowadzącą do stanu wojennego.
I jeszcze jedna znamienna okoliczność.
Katastrofalny stan gospodarki, niósł katastrofalne skutki społeczne, udrękę
codziennego bytowania Polaków. Niezależnie więc od systemowych reform,
konieczne były działania równoległe, bieżące, które pozwoliły by ulżyć ludzkiej
doli. W tym celu kilkakrotnie - ostatnio 12 października - władze proponowały
powołanie roboczej Komisji wspólnej: rząd i związki zawodowe, w szczególności
"Solidarność", a także Związki Branżowe, Autonomiczne, Związki Kółek
rolniczych itd. Oczywiście ich ciężar gatunkowy był różny, ale wszystkie były
zainteresowane, a przede wszystkim zobowiązane do aktywnego udziału w łagodzeniu
najbardziej palących problemów ludzi pracy. "Solidarność"
zdecydowanie uchylała się od udziału w tej Komisji. Uznała za możliwe jedynie
rozmowy dwustronne: rząd - "Solidarność". To stanowisko Związku -
gorącego przecież rzecznika pluralizmu, demokracji - było w tej sytuacji co
najmniej dziwne. Dla władz zaś był to wówczas jeszcze jeden z niepokojących
sygnałów. Dziś jedynie można się zastanawiać dlaczego temat ten, jako w istocie
też "biała plama", pozostaje na uboczu zainteresowań polityków i
historyków.
"Spotkanie
Trzech"
Niepowodzenia w sprawie powołania
wspomnianej Komisji nie zahamowały dalszych inicjatyw i poszukiwań. W
szczególności w drodze rozszerzenia i przeniesienia ich na płaszczyznę
polityczną. I tu dochodzę do:
Po czwarte - szansę na porozumienie, na
uniknięcie stanu wojennego dawało wspomniane już "Spotkanie Trzech" 4
listopada 1981 roku. Zakończyło się wspólnym komunikatem: "Spotkanie
uznano za pożyteczne i przygotowawcze do dalszych konsultacji
merytorycznych". Wywołało to wielkie zainteresowanie w kraju, a także
zagranicą. Budziło nadzieje w umęczonym kryzysem polskim społeczeństwie.
Obficie pisała prasa. Odbyło się wiele narad i spotkań. Osobiście rozmawiałem z
przedstawicielami różnych środowisk, z Prezesem PAN prof. Aleksandrem
Gieysztorem oraz zasłużonymi generałami Zygmuntem Berlingiem, Janem Radosławem
Mazurkiewiczem, Franciszkiem Skibińskim, z wieloma innymi cywilnymi i
wojskowymi osobami. Było duże zainteresowanie szeregów partyjnych, ukazał się
specjalny list Biura Politycznego w tej sprawie. Pełne, aktywne poparcie
okazały Zjednoczone Stronnictwo Ludowe i Stronnictwo Demokratyczne oraz wiele
organizacji społecznych. Stosowne starania podejmował Kościół. Nazajutrz po "Spotkaniu
Trzech" tj. 5 listopada Prymas Polski udał się do Rzymu. O ile mi wiadomo,
Papież -Polak informację przyjął z aprobatą i nadzieją.
Co było dalej, dlaczego do tych
konsultacji merytorycznych - i w ogóle do dalszego biegu sprawy - nie doszło?
Pisałem o tym wielokrotnie , niestety bez odzewu, bez skutku. Różne książki, artykuły,
opracowania - poza nielicznymi wyjątkami - (ostatnio "Trybuna" w
artykule Piotra Skury) temat ten kwitowały ogólnikami, a w większości
całkowicie go unikają. Dla oskarżycieli stanu wojennego jest on kłopotliwy.
Trzeba bowiem konkretnie, w sposób wiarygodny odpowiedzieć dlaczego to, co
odrzucono w listopadzie 1981 roku, mogło być podjęte w sierpniu 1988 roku? Kto
do owych konsultacji dążył, wzywał i zachęcał, a kto się od nich uchylił?
Oczywiście nie wiemy, jakie przyniosłyby one rezultaty - czy sukces, czy
fiasko. Istniały głębokie pokłady nieufności. Pozycje stron odległe. Byliśmy
uwięzieni w stereotypach. Ale jedno jest pewne - kiedy na oczach całej Polski,
przy tym z udziałem przedstawicieli Kościoła, rozpoczynają się poważne rozmowy,
to emocje społeczne opadają, nastrój konfrontacyjny się cofa. Czy w takiej
sytuacji możliwy jest stan wojenny, lub interwencja? Oto jedna z odpowiedzi na
pytanie, czy stanu wojennego można było uniknąć. W ówczesnych realiach taki
odważny krok, byłby włożeniem przysłowiowego buta w uchylone drzwi, próbą
ukształtowania jakiejś formy ograniczonego pluralizmu politycznego. Tylko tyle,
a perspektywicznie patrząc, aż tyle. Jedno jest pewne - nieobecni nie mają
racji.
W tym momencie trzeba odnieść się do
głoszonych opinii, że ze strony władzy była to gra, że wprowadzenie stanu
wojennego było od dawna przesądzone, a decyzja nieodwracalna. Dziwię się, że
historycy zajmujący się stanem wojennym, w swej oskarżycielskiej gorliwości
wpadają wręcz w śmieszność. Np. specyficznie dobrane wątki protokołu z
posiedzenia Biura Politycznego KC KPZR z 10 grudnia traktują z całym
"nabożeństwem". Natomiast bagatelizują, a nawet całkowicie pomijają
niezwykle istotny ton. Zacytuję kilka fragmentów: "Z tego co mówi
Jaruzelski najwyraźniej wynika, że wodzi nas za nos". "...Z rozmów z
Jaruzelskim wynika, że oni na razie nie mają stanowczej decyzji o wprowadzeniu
stanu wojennego... Jaruzelski oświadcza: zdecydujemy się na operację
>>x<<, gdy narzuci ją >>Solidarność<<. To bardzo
niepokojący symptom... Wychodzi na to, że albo Jaruzelski ukrywa przed swoimi
towarzyszami plany konkretnych działań, albo po prostu uchyla się od
przeprowadzenia tego przedsięwzięcia". "... Skłonny jestem sądzić, że
Polacy chyba nie zdecydują się na konfrontację i być może wystąpią dopiero
wtedy, kiedy >>Solidarność" weźmie ich za gardło". Podkreślam,
dzieje się to 10 grudnia.
Wcześniej, bo 16 listopada 1981 roku członek Biura Politycznego, Sekretarz KC
PZPR Mirosław Milewski rozmawia z ambasadorem NRD Neubauerem. Milewski mówi:
"Rozmawiałem zupełnie otwarcie z W. Jaruzelskim i wyłożyłem mu swój
pogląd. Zasadniczo z nim nie polemizował. Ale odpowiedział, że musiałby jeszcze
raz próbować z wariantem frontu porozumienia. Może to jeszcze szansa. Wyjaśnił,
że nie powinniśmy jeszcze podejmować ostatecznych przygotowań do
konfrontacji... w zasadzie mam związane ręce, gdyż otrzymałem polecenie unikać
wszystkiego, co mogłoby wywołać napięcia". Tak oto wygląda
"determinacja i premedytacja" moich, naszych przygotowań.
Co jeszcze przypomnieć należy?
Przemilczany jest - co wręcz zdumiewa - pamiętnikarski zapis relacji
("Arcybiskup Dąbrowski - rozmowy watykańskie", str. 238-240. Instytut
wydawniczy PAX - 2001 rok), jaką 22 grudnia 1981 roku złożył Papieżowi Janowi
Pawłowi II, Sekretarz Episkopatu Polski, ówczesny biskup Bronisław Dąbrowski.
M.in. powiedział: ">>Solidarność<< wbrew ostrzeżeniom Kościoła
eskalowała wystąpienia i dążenia do władzy. Odmówiła wejścia do Rady
Porozumienia Narodowego mimo, że Wałęsa 4 listopada 1981 roku zgodził się na
wejście razem z Księdzem Prymasem, u premiera. Po spotkaniu z premierem Komisja
Krajowa zdyskwalifikowała Wałęsę i oświadczyła, że >>Solidarność<<
nie wejdzie do Rady Porozumienia... Nasze rozmowy na wszystkich szczeblach
>>Solidarności<< nie dały wyników (szczególnie 9 grudnia spotkanie
u Księdza Prymasa)". Po raz kolejny apeluję o poważne potraktowanie tej,
tak autorytatywnej oceny.
Pan Jarosław Kaczyński w książce pt.:
"Czas na zmiany" z 1994 roku mówi, iż różne są opinie na temat
"Spotkania Trzech". Jedni uważają, że był to chwyt propagandowy ze
strony PZPR. Inni liczyli, iż tą drogą na razie uda się spacyfikować
"Solidarność", a przynajmniej ją kontrolować. Wreszcie inni, że
Bronisław Geremek i jemu bliscy torpedowali tę inicjatywę w obawie, że prowadzi
ona do zbyt wielkiej roli Kościoła. Kończy słowami: "Sprawa ta do dzisiaj
nie jest do końca wyjaśniona i czeka na rzetelne opracowanie przez
historyków". Minęło 12 lat, a sprawa wciąż "czeka". Mam
nadzieję, że Pan Premier skłoni IPN do owego rzetelnego, gruntownego
wyjaśnienia. Z tą też intencją - być może - zechce poprzeć inicjatywę, ażeby -
dopóki jeszcze biologia pozwala - doprowadzić do spotkania owej
"Trójki", z uzgodnionym udziałem polityków, historyków, publicystów,
dokonując w ten sposób - niejako "u źródeł" - analizy, oceny z
pozycji ówczesnej i współczesnej wiedzy. Ja swą gotowość niejednokrotnie
deklarowałem i deklaruję. Ta kolejna "biała plama" powinna być
wyjaśniona do końca. Jesteśmy to winni historii, a przede wszystkim szerokiej
opinii publicznej w Polsce i zagranicą, która z wielkim zainteresowaniem i
nadzieją oczekiwała na pozytywne zmaterializowanie owej inicjatywy.
Zacząć od
siebie
Wreszcie po piąte - czynnik zewnętrzny.
Nie przypadkowo podejmuję go na końcu. Był on bowiem wypadkową sytuacji
wewnętrznej. Z uporem lansowana jest teza, że Jaruzelski wprowadzenie stanu
wojennego tłumaczy, usprawiedliwia zagrożeniem interwencją radziecką - ta zaś
rzekomo była nierealna. Chodziło więc wyłącznie o utrzymanie
"stołków". Na czym polega manipulacja? W swych wystąpieniach i
publikacjach uporczywie, aż do znudzenia, powtarzam: rachunek sumienia trzeba
zaczynać od siebie, od nas Polaków, z obydwu stron ówczesnej politycznej
barykady. Przecież zagrożenie zewnętrzne nie może być oceniane w oderwaniu od
wielowymiarowo komplikującej się i katastrofalnie zaostrzającej się sytuacji
wewnętrznej. W realiach antagonistycznego podziału Europy i świata, w obliczu
narastających w 1981 napięć oraz kruchej, niestabilnej równowagi sił:
Wschód-Zachód, a przede wszystkim w warunkach geostrategicznie osiowego,
kluczowego położenia naszego kraju - rozwój ówczesnych wydarzeń miał
nieubłaganą logikę, prowadził ku dramatycznemu umiędzynarodowieniu sprawy
polskiej. Tylko ktoś bardzo naiwny, albo bardzo cyniczny może to kwestionować.
Na ówczesną sytuację trzeba spojrzeć
trzeźwo, z dystansu. Istnieją oczywiście różne poglądy. Jeden - to, że
interwencja nie wchodziła w grę. Drugi, że interwencja była nieuchronna,
przesądzona. Za pierwszym poglądem stoi często intencja napiętnowania PRL, jej
władz, tzw. autorów stanu wojennego. Zawiera on jednak wewnętrzną sprzeczność.
Uważając Polskę Ludową, za kraj "zniewolony, poddany obcej dominacji,
nawet okupacji" - jak rozumieć rzekome pogodzenie się z antyustrojową
dywersją, niosącą zagrożenie dla do całego bloku. I dalej - ci sami, którzy
uważają, iż ZSRR, Układ Warszawski miał - i zamiary, i potencjał zdolny do
podboju Zachodniej Europy, jednocześnie twierdzą, że nie stać go było na
lokalną, ograniczoną interwencję w strefie swych bezpośrednich wpływów.
Odwoływanie się do archiwalnych wycinków selektywnie stronie polskiej
udostępnionych, a u nas jednostronnie, selektywnie nagłośnionych - a więc
selekcja z selekcji - ma poświadczać "wiarygodność" tego poglądu.
Znamienna jest przy tym obojętność wobec innych, poważnych źródeł. Gen. prof.
Dmitrij Wołkogonow był przewodniczącym Komisji Rady Najwyższej Federacji
Rosyjskiej ds. przekazania archiwów KPZR i KGB (nie ma mowy o archiwach
wojskowych - W.J.), w celu naukowego i społecznego z nich korzystania. Na ich
podstawie na łamach gazety "Izwiestia" z 19 czerwca 1994 roku pisze:
"Interwencja w Polsce była przygotowywana". Minęło 12 lat i nie
słychać, aby ktoś poszedł tym śladem.
Teraz o wyrazicielach drugiego poglądu.
Jest wśród nich, obok organicznych rusofobów, również część tych, którzy pod
adresem naszych ówczesnych sojuszników prawili polityczne dusery, deklarowali
przyjaźń i zaufanie. Dziś niektórzy przyłączają się do modnego chóru:
"wszystkiemu winni Ruscy". Swoje poparcie i zaangażowanie w stan
wojenny tłumaczą wyłącznie "czarną chmurą" ze Wschodu. Istotnie
takowa była. Ale jednocześnie trzeba pamiętać, że realność jej potencjalnego
"wyładowania" zafundowaliśmy sobie sami. Nasza wewnętrzna bijatyka,
zakłócenia sterowności organizmem państwa, powstawanie faktycznej dwuwładzy,
powodowanie perturbacji gospodarczych u sąsiadów, zagrożenie stabilności i
funkcjonowaniu koalicyjnej infrastruktury itd. Dopiero na tym tle można i
należy przypomnieć wszystko co wówczas wiedzieliśmy i widzieliśmy "gołym
okiem". Potwierdzenie można było później znaleźć w różnych kompetentnych
wypowiedziach i publikacjach - chociażby generałów Wiktora Dubynina, Władisława
Aczałowa, Władimira Dudnika. A przede wszystkim w sławetnym oświadczeniu
Breżniewa z 1 marca 1982 roku: "Gdyby komuniści ustąpili drogi
kontrrewolucji, gdyby drgnęli pod wściekłymi atakami wrogów socjalizmu, losy
Polski, stabilność w Europie, a również na całym świecie byłyby
zagrożone".
Czy też materiały z b. Czechosłowacji i b.
NRD. Tu też widać u nas charakterystyczną selekcję. Przemilczany jest w
szczególności raport specjalnej Komisji Śledczej Parlamentu Republiki Czeskiej,
której przewodniczył deputowany Pavel Tollner. Podsumowujący fragment:
"Można domyślać się powodów, dla których nie doszło do planowanego
wkroczenia. Z pewnością nie małą rolę odegrała postawa armii polskiej pod
dowództwem W. Jaruzelskiego, co w grudniu 1981 roku zakończyło się
wprowadzeniem stanu wojennego". Istnieje też obszerna udokumentowana
informacja o planowanej operacji "Karkonosze" oraz o szeroko
zakrojonych przygotowaniach specjalnych w ramach akcji "Sever". Ta
ostatnia do publicznej wiadomości dotarła 21 grudnia 2005 roku za pośrednictwem
znanej czeskiej gazety "Mlada Fronta Dnes", a nazajutrz przytoczona
przez "Trybunę". Co wreszcie szczególnie wymowne - gotowość sił
czechosłowackich do interwencji utrzymywana była do lipca, a NRD-owskich do
kwietnia 1982 roku.
Ostatnio do moich rąk trafił obszerny
dokument (przesłałem go Prokuraturze Oddziału IPN w Katowicach). Jest to kopia
sprawozdania w języku niemieckim płk Hartmuta Digutscha b. attache wojskowego
RFN w Moskwie. Opisuje on i dokumentuje z niemiecką pedanterią ruchy oraz
obecność wojsk radzieckich w pobliżu wschodnich i północnych granic z Polską,
jesienią 1981 roku. Cytuję tłumaczenie polskie ostatniego zdania:
"Powyższa koncentracja może zostać wykorzystana, jako rejon ześrodkowania
i rozwinięcia przeciwko Polsce i może oznaczać zagrożenie stabilizacji na tym
obszarze". Jako logiczne uzupełnienie i potwierdzenie tego dokumentu można
uznać słowa b. kanclerza RFN Helmuta Schmidta w wywiadzie udzielonym Adamowi
Krzemińskiemu ("Polityka" 29 wrzesień 1995 roku): "Wywiad
donosił nam o koncentracji wojsk radzieckich wokół polskich granic". I
wreszcie jego wypowiedź udzielona prasie 13 grudnia 1981 roku: "Ubolewam,
że stało się to konieczne".
Co na to
Zachód?
Właśnie pod kątem "czy
konieczne" należy również spojrzeć na ówczesne oceny i postępowanie
demokratycznego Zachodu. Antykomunizm rozumiany globalnie, korespondował z
sympatią oraz z różnymi formami poparcia i wsparcia "Solidarności".
Dla polskich władz było bardzo istotne, jak daleko to poparcie idzie. W
szczególności, jakie mogą być reakcje, jeśli zajdzie konieczność wprowadzenia
stanu wojennego. Nic nie wskazywało na brak zrozumienia. Jedynie wciąż
akcentowana rada, sugestia, ażeby rozwiązywać nasze polskie problemy we własnym
zakresie, bez zewnętrznej ingerencji. Autorytatywne potwierdzenie tej linii
można było odczytać po latach w pamiętnikach Margaret Tchatcher ("Moje lata
na Downing Street") wydanych w 1993 roku. Pisze tam m.in.: "... nie
wolno zapominać o tym, że aby odsunąć groźbę radzieckiej interwencji
ustawicznie powtarzaliśmy - Polakom powinno się pozwolić na podejmowanie
własnych decyzji". Amerykanie mieli pełną wiedzę o naszych przygotowaniach
od Ryszarda Kuklińskiego. Ponadto odtajnione w 1997 roku raporty: CIA, wywiadu
wojskowego, połączonych wywiadów, Departamentu Stanu oraz Ambasady USA w
Warszawie potwierdzają, że liczono się zarówno z interwencją, jak i stanem
wojennym. Ich milczenie, brak ostrzeżeń nawet w czasie wizyty wicepremiera
Zbigniewa Madeja w Waszyngtonie, w dniach 6-9 grudnia 1981 roku - było dla nas
swego rodzaju sygnałem zrozumienia dla "mniejszego zła" . Ten
bulwersujący temat, nie spotyka się z należnym zainteresowaniem
"badaczy" stanu wojennego. To też "biała plama". Czas
najwyższy, aby w warunkach tak doskonałych stosunków RP-USA wnikliwie ją
wyjaśnić i poinformować opinię publiczną. Bowiem trwające tak długo unikanie
tego tematu jest co najmniej dziwne i niezrozumiałe. Należy mieć nadzieję, iż
Instytut Pamięci Narodowej - pamięć o nim zechce przywrócić. Przy tej okazji
wspomnę, że na zastanowienie również zasługuje stanowisko ówczesnego I Prezesa
Sądu Najwyższego. W "Uzasadnieniu rewizji nadzwyczajnej" w sprawie
Ryszarda Kuklińskiego ("Rzeczpospolita" z 7 kwietnia 1995 roku), aż
trzykrotnie stwierdza, że jego dezercja wynikała z sytuacji zagrożenia
interwencją ze strony Związku Radzieckiego i innych państw Układu
Warszawskiego, o której chciał ostrzec przywódców państw mających wpływ na losy
świata. Trudno założyć, iż I Prezes SN w tak historycznie, politycznie, a w
konsekwencji i prawnie ważnej materii, mógł wypowiadać się tak stanowczo bez
pokrycia. Nie są mi znane próby dotarcia do stosownych wyjaśnień.
Uwaga na
Wschód
Teraz Wschód - Związek Radziecki, Układ
Warszawski. Było wielkie zaniepokojenie sytuacją w Polsce. Istniała potencjalna
zdolność do odpowiedniej militarnej, a także - tu przypomnę - gospodarczej
reakcji. Trwały: nękająca krytyka, przestrogi, polityczno-psychologiczne
naciski. Były też działania "podskórne". Różne formy penetracji.
Kontakty i wsparcie tzw. "prawdziwych komunistów" - nawiasem mówiąc
niektórzy z nich zachęcali do interwencji. Wreszcie demonstracje siły, a
faktycznie również wielki "trening" tj. w bezprecedensowej skali
wrześniowe ćwiczenie "Zapad-81". Nawiasem mówiąc, przebiegające
równolegle z wielkimi ćwiczeniami NATO: "American Express" oraz
"Autumn Forg". Pojawiła się też nowa faza wyścigu zbrojeń - licytacje
rakietowe: z jednej strony "Pershing-II i "Cruise" - z drugiej
SS-20. To wszystko podnosiło temperaturę. Decyzji o wkroczeniu jednak nie było.
Bez wątpienia istniała obawa, świadomość wszystkich negatywnych jej
konsekwencji. Wciąż chciano tego uniknąć. Tak było mówiąc umownie w momencie
"X". Ale jeśli dalszy rozwój wydarzeń, jeśli sytuacja doprowadziłaby
do punktu "Y", do "czarnego scenariusza"? W moim, naszym
myśleniu funkcjonowało dramatyczne pytanie - czy jest on realny?! Profesjonaliści
wojskowi wiedzą, iż oceniając położenie, sytuację należy dokonać oceny zarówno
sił, możliwości, jak i ewentualnego zamiaru drugiej strony. Te pierwsze
znaliśmy dobrze, były więcej niż wystarczające. Natomiast zamiar - tu zawsze
jest wiele niewiadomych. Mówiąc z "wałęsowska" - nie chcieli, ale czy
by nie musieli? Co jest informacją, a co dezinformacją? Jak daleko można iść
drogą prób i błędów? Jaka jest nieprzekraczalna granica? Jak pod tym względem
odczytywać skierowane do mnie posłanie Leonida Breżniewa zatwierdzone 21 listopada
1981 roku przez Biuro Polityczne KC KPZR, a w szczególności takie słowa:
"Teraz jest absolutnie jasne, że bez zdecydowanej walki z przeciwnikiem
klasowym niemożliwe jest uratowanie socjalizmu w Polsce"?
Dramatyzm pytania: wejdą - nie wejdą,
znajduje odbicie w oficjalnym piśmie Michaiła Gorbaczowa z 31 sierpnia 1995
roku. Nie mogąc stawić się osobiście - jako świadek - na zaproszenie Komisji
Odpowiedzialności Konstytucyjnej Sejmu RP m.in. napisał: "Wprowadzenie
stanu wojennego w Polsce było uwarunkowane nie tylko narastającym wewnętrznym
społeczno-politycznym kryzysem, lecz również ściśle z tym związanym wzrostem
napięć w stosunkach polsko-radzieckich... Kierownictwo radzieckie gorączkowo
szukało wyjścia pomiędzy dwoma, jednakowo nie do przyjęcia dla niego
rozwiązaniami: pogodzić się z chaosem panującym w Polsce, niosącym za sobą
rozpad całego obozu socjalistycznego, lub zareagować na wydarzenia w Polsce
siłą zbrojną... Tym niemniej nasze wojska, kolumny czołgów wzdłuż granic z
Polską, jak również dostatecznie silna Północna Grupa Wojsk Radzieckich w samej
Polsce - wszystko to przy jakichś ekstremalnych okolicznościach mogło być
uruchomione".
Co uznać za ekstremalne okoliczności?
Sięgnę do historii. Ostateczną "kroplą" jaka rozproszyła rozterki
gen. Tadeusza Bora-Komorowskiego i przesądziła o decyzji powstania okazała się
informacja - meldunek o pojawieniu się kilku radzieckich czołgów na Pradze. To
była fantasmagoria. Koszty okazały się straszliwe. Sytuacja, jaką opisuje
Gorbaczow fantasmagorią nie była. Znaliśmy ją dobrze. Fakty, fakty i jeszcze
raz fakty. Jak "puchła" od posiłków Północna Grupa Wojsk Radzieckich,
stacjonujących w naszym kraju. 4 Armia Lotnicza i swego rodzaju most
powietrzny. Nasze służby radiolokacyjne rejestrowały do 250 przelotów na dobę -
z lotnisk w Związku Radzieckim, na lotniska w Polsce. Awaryjnie stworzone
sztaby operacyjne w Legnicy i Rembertowie. Rozwijana sieć łączności
radioliniowej i troposferycznej. Na przełomie listopada-grudnia zakłócenia,
wielodniowe zatory na kolejowych stacjach granicznych z ZSRR. Liczne
informacje, docierające z różnych źródeł, potwierdzały ten stan rzeczy.
Zaczynało
wrzeć
Wszystko było aż nadto czytelne. I w takim
właśnie kontekście o wprowadzeniu stanu wojennego przesądziła zapowiedź
wielosettysięcznych ulicznych demonstracji protestu 17 grudnia w Warszawie i -
jak postanowiła 12 grudnia Komisja Krajowa "Solidarności" - również w
innych miastach Polski. Prof. Jerzy Holzer w książce: "Polska
1980-1981" pisze: " Przywódcy >>Solidarności<< zaczynali
tracić kontrolę nad działaniami Związku. W poszczególnych regionach kraju
zaczynało wrzeć". Temperatura radomskich i gdańskich obrad władz
"Solidarności" - to był sygnał alarmowy. Prof. Andrzej Paczkowski w
książce "Pół wieku dziejów Polski. 1939-1989", na temat obrad w
Gdańsku m.in. stwierdza: "Przeważały głosy radykalne, a nawet
desperackie". Podobnie wcześniejszy Radom 3-4 grudnia. Lech Wałęsa znany
był jako realista, człowiek umiaru. Jednakże właśnie w Radomiu przemawiał w
istocie konfrontacyjnie. Że była to z jego strony taktyka, mogliśmy przeczytać
w książce "Droga nadziei", wydanej w 1988 roku. Ale wówczas w grudniu
1981 roku, dla władz płynął stąd jedyny wniosek - jeśli już Wałęsa wszedł na
taki kurs, oznacza to ostateczną radykalizację całego ruchu.
Nie skutkowały ostrzeżenia i przestrogi.
17 grudzień zawisł nad nami z pełną świadomością jego grozy. Ślad tego można
znaleźć we wspomnianej już relacji, złożonej 22 grudnia Papieżowi-Polakowi
przez Sekretarza Episkopatu Polski. A wcześniej był pamiętny komunikat
opublikowany na zakończenie 181 Konferencji Episkopatu Polski, która obradowała
w dniach 25-26 listopada 1981 roku. Są tam słowa: "Kraj nasz znajduje się
w obliczu wielu niebezpieczeństw, przemieszczają się nad nim ciemne chmury,
grożące bratobójczą walką". Innymi słowy wojną domową. My - jako władza
mieliśmy prawo i obowiązek widzieć i oceniać ową sytuację jeszcze wyraźniej.
W orędziu 13 grudnia powiedziałem:
"Nie wolno, nie mamy prawa dopuścić , aby zapowiedziane demonstracje stały
się iskrą, od której zapłonąć może cały kraj". Do czego może doprowadzić
wyjście kilkuset tysięcy ludzi na ulice, w politycznie napiętej, nerwowej
atmosferze tamtego czasu?! W naszych polskich genach tkwi głęboko
romantyczno-martyrologiczna mitologia powstań narodowych. A później: Poznań -
56, Wybrzeże - 70, a przede wszystkim Budapeszt. Rozumowo rzecz biorąc
tragiczne doświadczenia ostrzegały, hamowały. Z drugiej jednak strony
emocjonalnie pobudzały, zachęcały. "Rozumni szałem". Pamiętałem te
słowa wieszcza.
Mówi się - to był inny historyczny czas,
"Solidarność" nie wybiła ani jednej szyby itp. To prawda - ale też
często nie potrafiła zapanować nad żywiołem. Dowodem liczne dzikie strajki i
ekscesy. Co mogło być detonatorem? Przypadek? Prowokacja możliwa z różnych
stron? Przy tym co bardzo dziwne - władze były wciąż posądzane o celowe
prowokowanie różnych konfrontacyjnych incydentów. Miały one dostarczać
pretekstu do użycia siły. A 17 grudnia, wieczór - wielkie tłumy, "materiał
łatwo zapalny", różnego rodzaju broni w kraju zatrzęsienie i - okazuje
się, że mimo ostrzeżeń, zaplanowano tak ryzykowne, wielce niebezpieczne
przedsięwzięcie. Rodzi się pytanie o jego rzeczywisty cel? Jaki mógł być dalszy
ciąg? Jakie rachuby i pokusy towarzyszyły inicjatorom? Co sądzić o docierających
do nas zamiarach wtargnięcia i zajęcia siedziby radia, telewizji a także innych
obiektów? Czy liczono się z awanturnictwem KPN oraz niekontrolowanych grup i
niezrównoważonych osób? Dudniła fanfaronada radykałów, "dymiło się z
głów". Andrzej Rozpłochowski - znany działacz Górnośląskiej
"Solidarności" obwieścił publicznie: "Trzeba tak przyp..., żeby
kremlowskie kuranty zagrały Mazurka Dąbrowskiego". Znana nam była i taka
pogróżka: "czapkami was nakryjemy". Bogdan Borusewicz słusznie
oceniał, mówiąc: "Nastąpił amok", co według "Słownika wyrazów
obcych" oznacza - w danym wypadku chyba z przesadą - "obłędna
furia". Brak poczucia rzeczywistości udzielał się więc nawet ścisłej
"czołówce". Osoba, którą za szczerość i odwagę wielce szanuję i cenię
- dlatego nie podam nazwiska, jest w aktach - zeznając w kwietniu 1995 roku,
jako świadek przed Komisją Odpowiedzialności Konstytucyjnej, przyznał, że
konflikty 1981 roku przypominały ruletkę - uda się nie uda. Co więcej - na
pytanie, czy jakakolwiek organizacja ma prawo podejmować działania w stylu
ruletki, gdy nie można wykluczyć interwencji zewnętrznej - odpowiedź była
zaskakująca: "... Nawet gdyby nastąpiła interwencja sowiecka, to
oczywiście byłaby ona złem. Nie takie rzeczy narody przeżyły. Czy po 1956
zniknął naród węgierski i państwo węgierskie? Czy po 1968 roku zniknęła
Czechosłowacja? ... Jeśli w warunkach realizowania scenariusza interwencji całe
społeczeństwo, cały naród może wykazać się solidarnością, jednością stanowiska
itd., to strategicznie biorąc pod uwagę następne dziesięciolecia - być może
mogłoby się skończyć dobrze... Wiemy, źe w polityce tak się zdarza, iż to co ma
być wielkim dobrem, obraca się w przeciwieństwo. To co wydaje się nam wielkim
dramatem, może przekształcić się w coś, co po stuleciach mieć będzie bardzo
pozytywny efekt." Oto myślenie w duchu bezrefleksyjnej apoteozy powstania
warszawskiego.
Moje, nasze rozumowanie było inne. Losem
narodu, kraju nie można grać jak w ruletce. Póki czas - nie wolno dopuścić do
ekstremalnej sytuacji. Nawet kosztem mniejszego zła - niepopularnych i
dotkliwych następstw - zapobiec najgorszemu. Tak zrodził się 13 grudzień 1981
roku. Przy jego ocenie problem - 17 grudnia nie powinien pozostawać "białą
plamą". Historia każdego narodu i kraju jest bowiem nie tylko sumą faktów
dokonanych, ale również takich, którym udało się zapobiec.
Domniemanie
winy
Potrzebne jest "mędrca szkiełko i
oko". Rozwinę tę myśl. Historyk czerpiąc wiedzę z archiwów i bibliotek wie
- przy tym nie zawsze w pełni i do końca - co i jak było. Polityk, czerpiąc
wiedzę z informacji, obserwacji, meldunków, wie - przy tym nie zawsze wszystko
i dokładnie - co jest. I może jedynie przewidywać - co i jak będzie w bliższym
i dalszym czasie. Historyk ma komfort "bezpiecznych" dywagacji i
ocen. Polityk niesie cały ciężar odpowiedzialności za podjęte decyzje i
działania. Sądzę, że szczególną świadomość tej różnicy powinien mieć badacz
zajmujący się jeszcze "gorącą" historią najnowszą. Przecież jego
oceny przekładają się na publiczny osąd i sąd. Gdy w jednym instytucjonalnie
"ciele" funkcjonuje, i historyk, i prokurator - odpowiedzialność
intelektualno-moralna historyka jest tym większa. Przypomnę, że zgodnie z art.
4 kodeksu postępowania karnego: "Organy prowadzące postępowanie karne są
obowiązane badać oraz uwzględniać okoliczności przemawiające zarówno na
korzyść, jak i na niekorzyść oskarżonego". Formuła ta dotyczy zarówno
sądów, jak i prokuratur. Można odnieść wrażenie, że są historycy, którzy
zamykają oczy na pierwszą część tej formuły. Ich pasją - u niektórych nawet
obsesją - jest "domniemanie winy", sensacja medialna. Jak godzą to z
powołaniem człowieka nauki? Czy nie stają się w ten sposób
"nadprokuratorscy". Dalej - jako notoryczny delikwent - tematu nie
rozwijam.
Coś - za coś
Zbliżając się do końca nie mogę pominąć
niektórych istotnych kwestii. Nie czułbym się w porządku w stosunku do
Czytelników tego tekstu udając, że byłem inny niż byłem. W realiach powojennego
świata sojusz, przyjazne stosunki ze Związkiem Radzieckim - mimo różnych
związanych z tym dotkliwych i bolesnych konsekwencji - uważałem za optymalne
dla Polski. Geograficzne usytuowanie naszego kraju nie pozwalało mu i nie
pozwala być "wolnym elektronem". Kiedyś nieuchronny był Układ
Warszawski. Teraz celowe jest NATO. Było jednak coś szczególnego. Żadne państwo
bloku wschodniego nie stało wobec tak kluczowej kwestii "coś - za
coś". Chodzi o Ziemie Zachodnie. Brzmi to gorzko, ale prawdziwie - jeśli
Polska w 1944-1945 roku nie stałaby się zależna, nie w pełni suwerenna, to
byłaby nieodwracalnie państwem karłowatym, kadłubowym.
Przypomnę, że w 1939 - Gdynię dzieliło od
granicy z Niemcami 18, a Katowice 10 kilometrów. Przywołam bardzo osobiste
wspomnienie. W marcu 1939 roku, sejmowego przemówienia ministra Józefa Becka
słuchaliśmy w radiu z zapartym tchem. Zapamiętałem na zawsze szczególnie dwa
zdania. To o honorze - często dziś przywoływane. I drugie: "Polska od
morza odepchnąć się nie da" - raczej zapomniane. Ile było tego morza
wiadomo. Dziś 500 kilometrów. Geograficzno-cywilizacyjny skok. "Nie spadł on
z nieba"! Powinni o tym pamiętać zwłaszcza ci, którzy 45 lat Polski
Ludowej traktują jak "czarną dziurę" w historii. Do tego dodam - nam,
władzy w burzliwym 1981 roku - towarzyszyła nieustannie świadomość, iż w
kwestii granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej nie padło ze strony Zachodu ostatnie
słowo. Z kolei naszym kosztem - rosła w bloku pozycja NRD. Trwał spór w sprawie
Zatoki Pomorskiej, toru wodnego Szczecin - Świnoujście. Po latach sejmowa
Komisja Odpowiedzialności Konstytucyjnej uzyskała materiały archiwalne z b.
NRD, a w nich m.in. schemat - plan wkroczenia jej dywizji w obszar Polski.
Czy w rezultacie tak potężnego zawirowania
różne rzeczy nie mogłyby się zdarzyć - np. próby korekty, rewizji naszej
granicy zachodniej? Przecież nie została jeszcze anulowana poczdamska formuła o
jej ostatecznym uregulowaniu dopiero w traktacie pokojowym. Czy i na kogo, w
dramatycznie rozchwianej sytuacji europejskiej moglibyśmy liczyć? Co na to jej
dotychczasowy główny gwarant? Wobec Stanisława Kani i mnie używano tego argumentu
niejednokrotnie.
Czy nasza "polityka wschodnia"
mogła być inna. W różnych realizacyjnych konkretach, w niektórych rozwiązaniach
niewątpliwie tak. W generaliach nie. Tu po raz kolejny przywołam słowa prof.
Zbigniewa Brzezińskiego z książki "Jedność i konflikty" wydanej w
1964 roku: "Wrodzy wobec komunizmu i Rosji Polacy nie powinni zapominać,
co znaczyłaby Polska w ramach przymierza zachodniego. Zajmowałaby w skali
świata miejsce po Ameryce, Niemczech, Francji, Italii i wielu innych państwach.
Z uwagi na podstawowe znaczenie Niemców dla Ameryki, byłaby przegrana w
jakimkolwiek konflikcie polsko-niemieckim. W obozie socjalistycznym proporcje
są odwrotne. Polska jest największą demokracją ludową, trzecią po Związku
Radzieckim i Chinach, a drugą w Europie". Prof. Brzeziński cytowany jest u
nas niemal "na klęczkach", ale powyższe słowa są z reguły dyskretnie
przemilczane.
"Heretyckie
odgałęzienie"
Miały one swój sens. Nie tylko dlatego, że
Polska była "drugą, czy trzecią", ale że po prostu była inną. W różnych
dziedzinach - zwłaszcza od "październikowego" przełomu Władysława
Gomułki -"heretyckim odgałęzieniem". Później bywało różnie - dwa
kroki naprzód i jeden krok wstecz. Ale wrzucanie do jednego
"totalitarnego, satelickiego worka" - Polski z pierwszej połowy lat
50. i drugiej lat 80. jest bzdurą i nadużyciem. A rok 1981? Przecież napięta
struna nie została zerwana właśnie z uwagi na niezbędny stopień zaufania, jakie
nasza rządząca ekipa, a w szczególności Wojsko Polskie potrafiło zapewnić. Przy
tym demonstrowanie sojuszniczej wiarygodności, różne rytualne słowa i gesty
warunkowały realność własnych rozwiązań. Padają zarzuty, iż nie mówiliśmy
wówczas publicznie o zagrożeniu interwencją. Po pierwsze - przemawiały
oczywiste fakty, a nie słowa. Po drugie - każdy kto umiał słuchać, czytać,
myśleć - mógł znaleźć w publicznych - już nie mówiąc o poufnych naradach i
posiedzeniach - powtarzający się zwrot: musimy nasze polskie problemy rozwiązać
we własnym zakresie własnymi siłami. M.in. oświadczałem to z trybuny IX Zjazdu
PZPR 19 lipca oraz w orędziu 13 grudnia 1981 roku: "Z tego kryzysu musimy
wyjść o własnych siłach. Własnymi rękami musimy odsunąć zagrożenie".
Pojawiające się insynuacje, że liczyliśmy na tzw. bratnią pomoc, są po prostu
brednią. To byłoby przecież samobójcze - nie stan wojenny, ale autentyczna
wojna ze wszystkimi tego straszliwymi konsekwencjami. Nie oszczędziłyby one
nikogo - ani ludzi "Solidarności", ani ludzi władzy. Byłyby
katastrofą dla Polski, wydarzeniem niebezpiecznym dla Europy świata.
Spotkałem się z takimi uwagami, że jednak
Rumunia, Cauceascu zachowali, przejawiali większą samodzielność. To prawda.
Widziałem nawet z bliska, na różnych posiedzeniach i naradach takie
demonstrowanie odrębnego akcentu, czy zdania. Cauceascu był za to wyróżniany na
Zachodzie różnymi pochwałami, medalami, nawet tytułem szlacheckim korony
brytyjskiej. Właściwie przestałem się temu dziwić dowiedziawszy się o głośnym
politycznym show, widowisku: "Aby Polska była Polską". Tam właśnie
m.in. premier Turcji, który trzy miesiące przed grudniem 1981, dokonał krwawego
przewrotu - pouczał nas o demokracji. Ale wracając do Cauceascu - jego
"kogucie" ruchy i odruchy nie miały większego znaczenia. Będąc na
geostrategicznym poboczu mógł sobie na to pozwolić. Najistotniejsze jednak, że
płacił za to naród rumuński, trzymany "żelazną łapą", terroryzowany i
pauperyzowany. Polska w owych geopolitycznych i ustrojowych realiach zachowała
optymalny kurs. Nie będę więc koniunkturalnie dystansował się od ówczesnej
polityki. Również obecnie - niezależnie od historycznych doświadczeń i od spraw
kontrowersyjnych szanuję Rosję, ofiarny i męczeński naród rosyjski. Będę rad,
jeśli stosunki między Rzecząpospolitą Polską i Federacją Rosyjską - w
obustronnym zresztą interesie - staną się lepsze niż dziś.
Państwo
Polaków
W ocenie Polski Ludowej nie pójdę "z
prądem", na lękliwą łatwiznę odżegnywania się i dystansowania. Ze
wszystkimi - nawet ciężkimi - ułomnościami była ona państwem Polaków, po prostu
Ojczyzną. W PZPR, w obszarze szeroko rozumianej władzy oraz jej zwolenników,
było wielu ludzi światłych, uczciwych, ofiarnych, rozumiejących patriotyzm jako
służbę Polsce takiej, jaką ona realnie wówczas mogła być. Ale były też
zbrodnie, niegodziwości, głupota. Postępowanie różnych pyszałków i koniunkturalistów
wyposażonych w mandat "kierowniczej roli". Nadzieje na to, że partia
będzie "nie taka sama" były zbyt optymistyczne. Fundamentalne zmiany
okazały się konieczne. Ale zestawmy to, porównajmy z drogą, którą - co prawda
znacznie wcześniej i wcale nie w "białych rękawiczkach" - przeszły
demokracje zachodnie, a równolegle z nami sąsiedzi z bloku. Co było naszym
autentycznym dorobkiem? Przedstawił to celnie na konferencji 22 lipca 2006 roku
Mieczysław Rakowski. Kto nie przeczytał zachęcam: gazeta "Trybuna" z
24 lipca oraz miesięcznik "Dziś" nr 11 z br. Jego ocena ma jeszcze
ten walor, iż autor jest osobą o znanym reformatorskim-publicystycznym i
politycznym dorobku. Wieńczy go okres, kiedy jako premier przyczynił się do
ewolucyjnego, bez wstrząsów, przejścia ku zasadniczym przemianom ustrojowym.
Do myśli przedstawionych na owej
konferencji pragnę dodać taki - moim zdaniem - ważny akcent. Otóż spis ludności
w 1946 roku, wykazał, iż w Polsce żyje ok. 24 milionów osób. Spis z roku 1988,
to już ok. 38 milionów. A więc w ciągu owych 42 lat naród nasz powiększył się o
14 milionów obywateli. Prawie tyle co cała NRD i więcej niż cała
Czechosłowacja. Średnio rzecz biorąc w każdej dekadzie przybywało ponad 3
miliony Polaków. Minęło ostatnich 17 lat - i cóż, nadal 38 milionów. Oceniając
czas Polski Ludowej nie należy więc zapominać, jak zasadniczo wzmocnił się nasz
ludnościowy potencjał, substancja narodowa. Ale znów jest coś - za coś. Te
miliony trzeba było wchłonąć do - w znacznej części zniszczonych wojną i niezbyt
zasobnych, polskich miast. "Po drodze" trzeba było odbudować, jedyną
- podkreślam jedyną - całkowicie zrujnowaną europejską stolicę, przeprowadzić
wielomilionową migrację, zasiedlić, zagospodarować Ziemie - nazywane wówczas -
Odzyskanymi. Te miliony trzeba było nakarmić, ubrać, leczyć, zlikwidować
analfabetyzm, w różnym stopniu wykształcić, dać pracę i dach nad głową. Skala
tej gigantycznej operacji - realizowana zresztą nie bez wiadomych ciężkich
błędów - musiała odbić się nieraz na jakości, na standardzie. Ale generalnie
stanowiła wielki awans. Wielu beneficjentów tego procesu, narzekając np. na
"blokowiska" zapomina z jakich ruin, obskurnych chat, czy czworaków
wyszli ich ojcowie i dziadkowie. My w latach 80. też "grzeszyliśmy"
budując "blokowiska". Konkretnie mieszkania: w roku 1982 - 186,1 tys;
w 1983 - 195,8 tys; w 1984 - 195,9 tys; w 1985 - 186,9 tys; w 1986 - 185,1 tys;
w 1987 - 191,4 tys; 1988 - 189,6 tys. Oznaczało to, iż budowano ich wówczas
średnio 2-3 razy więcej niż w późniejszych kilkunastu latach. Oczywiście nie
były to apartamentowce. Nie wiem, jak wyglądałaby dzisiaj sytuacja
mieszkaniowa, gdyby nie owe "0" przyrostu naturalnego. W tym miejscu
należałoby dokonać pełnej oceny lat 1982-1989. To jednak temat szeroki,
wymagający odrębnego naświetlenia. Starałem się go przedstawić w rozdziale pt.:
"Obrachunki z przeszłością", książki zbiorowego, kompetentnego
autorstwa pt.: "Polska pod rządami PZPR" ("Wyd.
"Profi" 2000 rok). Niestety, przeszła bez echa.
Wreszcie Polska Ludowa w Europie i
świecie. Doprawdy nie była "wyrzutkiem". Wręcz przeciwnie, państwem
uznawanym i szanowanym przez społeczność międzynarodową. Różne formy
współpracy, znane polskie inicjatywy, wizyty, układy, umowy, deklaracje,
pozycja w ONZ. Tu pro domo sua - Wojsko Polskie było cenione. Niemal w
przededniu strajków sierpniowych - bo w czerwcu 1980 roku - byłem gospodarzem
wizyty, jaką składał w Polsce Minister Obrony Narodowej Francji Pan Ivone
Bourge. Był wzajemny szacunek i zrozumienie. Zarysowaliśmy, uzgodniliśmy
perspektywę interesującej współpracy.
Co jednak trzeba podkreślić szczególnie -
Polska, a konkretnie jej Siły Zbrojne, aż do 1989 roku były
"rekordzistą", wśród krajów Zachodu i Wschodu, Północy i Południa, w
kierowaniu z ramienia ONZ pododdziałów, a także grupowych oraz indywidualnych
przedstawicieli, do misji rozjemczych i stabilizacyjnych w wielu krajach
świata. Tego nie daje się na "piękne oczy". Mówię o tym z dumą.
Wojsko Polskie w każdym jego historycznym wcieleniu - było , jest i zawsze
będzie mnie serdecznie bliskie.
Piszę to wszystko nie z pozycji nostalgii
za czasem minionym. Ciężkie grzechy wobec demokracji, wolności, racjonalności
gospodarczej itd. itd. są oczywiste. Staram się jedynie wyważyć oceny, zachować
umiar. Pamiętać, że na owe dziesięciolecia składa się życie, praca milionów
ludzi. Odrzucając, potępiając wszystko to co złe, niegodziwe, szkodliwe -
trzeba jednocześnie okazać zrozumienie dla historycznych, międzynarodowych
uwarunkowań oraz pamięć i szacunek dla pozytywnego dorobku pokoleń.
Ażeby
historia nie dzieliła Polaków
Prawdopodobnie jest to i będzie - ostatni
obszerny tekst, jaki piszę. Pragnę, aby - co oczywiste - broniąc swoich racji,
dawał on jednocześnie jakąś szerszą płaszczyznę odniesienia. Tym bardziej, iż
pokolenie przeżywające świadomie ów złożony czas stopniowo się
"wykrusza". Obiegowa wiedza o nim jest z każdym rokiem płytsza. W
coraz większym stopniu zastępuje ją telewizyjne, obrazkowe przedstawianie
historii. A w nim stan wojenny, to przede wszystkim czołgi, pałki, gazy łzawiące,
armatki wodne itd.itp. To oczywiście wszystko było, nawet znacznie więcej i
dotkliwiej - tu podkreślę szczególnie tragedię w kopalni "Wujek". Ale
ten historyczny obraz nie powinien dokonywać się kosztem, czy zamiast -
obiektywnej, wolnej od politycznego koniunkturalizmu - oceny wielowarstwowych
uwarunkowań i okoliczności owego czasu. Ksiądz Tadeusz Bartoś na łamach
"Gazety Wyborczej" 26 października br. mówi: " Źródłem przekonań
są obrazy... Zwycięzcą jest ten, kto utrzyma nad nimi kontrolę. Stąd prosta
zasada: chcąc zmienić myślenie ludzi, trzeba w ich głowach wymienić
obrazy". Ja ze swoją "pisaniną" pozostaję więc na straconej
pozycji. Tym bardziej, iż obok owych "obrazów" pojawi się
niewątpliwie mnóstwo różnych osądzających mnie wypowiedzi i tekstów. Liczę się
ponadto z tym, że niniejsze opracowanie może spowodować - niejako w rewanżu -
różnego rodzaju przykre dla mnie konsekwencje. Mimo to niech mi wolno będzie,
aby - wracając do wyjściowego tematu - sformułować dwie zasadnicze konkluzje.
Pierwsza: "Solidarność" - na drodze politycznych
aspiracji oraz żywiołowego buntu i roszczeń - zahamować nie potrafiła. Władza -
poza rubież częściowo zmodyfikowanych pryncypiów ustrojowych oraz
bezpieczeństwa zewnętrznego, cofnąć się nie mogła. Powstał klincz, gorący węzeł
i jego dramatyczne, bolesne przecięcie - stan wojenny.
Druga: "Solidarność" miała dalekosiężną
historyczną rację, która w ostatecznym rachunku - jako demokratyczny cel i
wizja, chociaż w innej niż w latach 1980-1981 społeczno-ekonomicznej filozofii
i praktyce - zwyciężyła. My, władza, mieliśmy rację sytuacyjną, pragmatyczną.
Pozwoliło to zapobiec katastrofie. Dojść do punktu, w którym przemiany mogły
dokonać się nie jako niebezpieczne burzenie, ale jako sterowalny, pokojowy
demontaż. Bez zrealizowania tej drugiej racji - nie wiadomo, kiedy i jak
mogłaby być zrealizowana ta pierwsza racja.
Wierzę, iż historia - być może dopiero po
wielu latach - to potwierdzi. Najważniejsze jednak, ażeby dzisiaj nie dzieliła
ona Polaków.
Grudzień 2006 r.
Tekst na podstawie oficjalnej strony gen.Wojciecha Jaruzelskiego http://www.wojciech-jaruzelski.pl/stan_starsi.htm