Wojciech Jaruzelski
Warszawa, 11 marca 2003 r
Dyrektor Biura Edukacji Publicznej
Instytutu Pamięci Narodowej
Pan Paweł
Machcewicz
Szanowny Panie,
dziękuję za odpowiedź na mój list z 20 listopada 2002 roku. Przyjmuję z uwagą Pańską argumentację, jej otwarty, osobisty, "nie instytucjonalny" charakter. Z drugiej strony proszę o zrozumienie dla mojej odpowiedzi. Osoba, autorytet, usytuowanie autora - nawet piszącego jedynie we własnym imieniu - przesądza, że czytelnik ze szczególną uwagą i zaufaniem odbiera jego słowa. Tym bardziej , gdy wypowiada się obszernie (numer sobotnio-niedzielny 16-17 listopad ub. roku), na łamach "Rzeczpospolitej", jednej z największych gazet w kraju. Poza tym nie można abstrahować od czasu, sytuacji w jakiej to się staje. To nie jest zapis, dotyczący faktów np. z lat 1831,1863, czy 1926, które istotnie są już tylko historią. Pisze Pan o okresie po II wojnie światowej. Interesujące są rozważania i generalne oceny zwłaszcza w nawiązaniu do wydarzeń na Węgrzech oraz w Polsce w 1956 roku. Inaczej należy podejść do lat 80-tych.To nadal żywa, a nawet gorąca - polityczna, społeczna, psychologiczna materia. Znajduje się ona w medialnym obiegu, a także na różnych politycznych, prokuratorskich, sądowych "warsztatach". W tej sytuacji głos historyka- już nie mówiąc o tak znaczącej instytucji, jaką jest Biuro Edukacji Publicznej Instytutu Pamięci Narodowej - wykracza poza zwykłą opinię naukowo-badawczą. Chcąc, czy nie chcąc - wierzę, że nie chcąc - staje się ramieniem oskarżeń, które prowadzą już znacznie dalej. Kiedy wokół roli i działalności IPN toczy się dyskusja, gdy padają zarzuty o jednostronności jego zaangażowań, cenny byłby szczególny umiar i ostrożność w publicznym podnoszeniu wątków, bez ich wcześniejszego dogłębnego, wszechstronnego wyjaśnienia i wyważenia.
Dotyczy to w szczególności Pańskich - zawartych w artykule pt.:
"Insurgenci i Sekretarze" - sformułowań: "Są poszlaki, że to
polskie kierownictwo zabiegało o gwarancje sowieckiej pomocy wojskowej?" I dalej:
"Według marszałka Kulikowa, naczelnego dowódcy wojsk Układu Warszawskiego
10 grudnia miał o nie prosić Wojciech Jaruzelski". W liście skierowanym do
mnie 27 listopada wyjaśnia Pan, że chodzi o fragment zapisu z tzw. zeszytu
roboczego gen. Anoszkina. Jednakże to wyjaśnienie dociera tylko do mnie,
natomiast setki tysięcy czytelników "Rzeczpospolitej" uzyskują
informację, o mojej rzekomej "prośbie" skierowanej do marszałka
Kulikowa. Co prawda - stwierdza Pan, że: "Polski generał kategorycznie
zaprzeczył, by czynił takie starania", ale jednocześnie zaprzeczenie to
stara się podważyć dalszym - do czego wrócę - wywodem.
Na temat "wiarygodności" zeszytu Anoszkina wypowiedzieliśmy się
szczegółowo, merytorycznie - ja oraz gen. Florian Siwicki w obszernych
materiałach przesłanych Panu 20 listopada ub. roku. Materiały te przesłaliśmy
zresztą znacznie wcześniej - bo odpowiednio 27 i 28 kwietnia 1998 roku,
współorganizatorowi międzynarodowej Konferencji Naukowo-Historycznej, jaka
odbyła się w listopadzie 1997 roku w Jachrance pod Warszawą - panu prof.
Andrzejowi Paczkowskiemu. Nie ustosunkowując się do faktów i argumentów przez
nas przedstawionych, cytuje Pan fragment wspomnianego zeszytu, dotyczący
"próśb" przekazanych jakoby w moim imieniu przez Mirosława
Milewskiego (ówcześnie członek Biura Politycznego, Sekretarz KC PZPR). Pozwolę
więc sobie przypomnieć jego wypowiedź z posiedzenia Biura Politycznego 1
grudnia 1981 roku ("Tajne dokumenty Biura Politycznego PZPR, a
>>Solidarność<<. 1980-1981". Wyd. ANEKS - Londyn 1992 rok):
"U nas w coraz szerszym zakresie zaczyna potwierdzać się scenariusz
wydarzeń węgierskich i czeskich. Oby na działanie nie było za późno".
Dalej - w postNRD-owskiej dokumentacji pt.: SED wobec kryzysu w Polsce",
którą dysponowała sejmowa Komisja Odpowiedzialności Konstytucyjnej, znajdowała
się informacja o rozmowie, jaką 16 listopada 1981 roku w Ambasadzie NRD
przeprowadził z Mirosławem Milewskim ambasador Neubauer. Milewski mówi:
"Rozmawiałem zupełnie otwarcie z W. Jaruzelskim i wyłożyłem mu swój
pogląd. Zasadniczo z nim nie polemizował. Ale odpowiedział, ze musiałby jeszcze
raz próbować z wariantem frontu porozumienia. Może to jeszcze jednak szansa.
Wyjaśnił, że jeszcze nie powinniśmy podejmować ostatecznych przygotowań do
konfrontacji. Do tego, według jego poglądu mielibyśmy dosyć czasu, gdy
konfrontacja stanęła by bezpośrednio. W tej kwestii ja mam inny pogląd? W zasadzie mam związane
ręce, gdyż otrzymałem zalecenie, aby unikać wszystkiego co mogłoby wywołać
napięcia".
Z kolei trudno nie zauważyć, pochodzącego z tejże samej
postNRD-owskiej dokumentacji zapisu rozmów, jakie Kierownik Wydziału
Administracji KC PZPR - Michał Atłas, przeprowadzał z niejakim Ullmanem (to
nazwisko pojawia się tylko przy pierwszej informacji, ponieważ Honecker w
osobistej adnotacji poleca go nie ujawniać - stąd później bywa zamazane). Atłas
mówi:
- czerwiec - lipiec 1981: "Wojciech Jaruzelski już dzisiaj odgrywa skrajnie negatywną rolę. Jego najbliższymi współpracownikami są generałowie stojący na antyradzieckich pozycjach. Trzeba się liczyć z tym, że rozstrzygające stanowiska w kierownictwie Armii zajmą siły antyradzieckie. Polska nie jest wiarygodnym partnerem w Układzie Warszawskim. Jeżeli socjalistyczne bratnie kraje nie przeprowadzą akcji pomocy - nie widzę szansy dla socjalizmu w Polsce".
- 13 października 1981 roku: "obecnemu kierownictwu
bratnie kraje nie powinny udzielać żadnej pomocy gospodarczej. Powinny wszystko
zachować na chwilę, gdy >>przebije się<< u nas nowe kierownictwo i
nowa linia polityczna. Teraz gospodarcze wsparcie jest tylko
marnotrawione".
- 10 listopada 1981 roku: "Tow. Jaruzelski chce w
każdym przypadku zyskać na czasie i uniknąć konfrontacji. Ale konfrontacja jest
nieunikniona, jeśli socjalizm ma być obroniony jedynym rozwiązaniem będzie
uformowanie od nowa partii marksistowsko-leninowskiej poza PZPR. Ten proces
mógłby nastąpić wcześniej przy odpowiednim militarnym wsparciu".
- 4-6 grudzień 1981 roku: "Jeżeli kierownictwo będzie
się nadal ociągało, oznacza to, że chce klęski socjalizmu. Wówczas niezbędne
jest natychmiastowe odbycie VII Plenum KC PZPR dla zmiany kierownictwa".
Nie
wątpię, iż ma Pan świadomość, że jest to tylko symptom, przykład, niewielka
cząstka ujawnionych faktów świadczących o tym, w jak trudnej sytuacji
wewnętrznej i zewnętrznej znajdowałem się ówcześnie ja, wszystkie osoby i
środowiska o bliskich mi poglądach, liczące na porozumienie, traktujące stan
wojenny jako ostateczność. Przy tym, że interwencja jest realna, a stan wojenny
powinien jej zapobiec, właściwie uważali wszyscy. Tu znów wrócę do Mirosława
Milewskiego. 19 września 1995 roku składał on zeznania przed sejmową Komisją
Odpowiedzialności Konstytucyjnej. Został uprzedzony, z powołaniem się na art.
247 Kodeksu Karnego, o odpowiedzialności karnej (do 5-ciu lat pozbawienia
wolności) za zeznanie nieprawdy, lub zatajenie prawdy. Na pytania zadawane mu
przez członka Komisji, posła Bogdana Borusewicza, odpowiadał (cytuję według
biuletynu sejmowego):
Pytanie: "Jak z pozycji ministra spraw wewnętrznych
oceniał Pan zagrożenie interwencją radziecką? Czy jej nasilenie było jednakowe
w całym okresie 1980-1981 roku?
Odpowiedź: "Jestem przekonany, że zagrożenie istniało w całym tym okresie.
Sprawą zaś mniejszej wagi jest jego nasilanie, czy chwilowe zelżenie. Wisiało
ono bowiem nad Polską praktycznie nieustannie z czego kierownictwo zdawało
sobie sprawę. Mieliśmy stale do czynienia z naleganiami strony radzieckiej na
zaprowadzenie porządku i z powtarzającą się konstatacją, iż kierownictwo
polskie nie zdaje w tej kwestii egzaminu".
Pytanie: "Dlaczego stan wojenny wprowadzono w grudniu
1981 r.? Pański podwładny gen, Stachura przygotowywał przecież plan o
kryptonimie >>Wiosna<<. Skąd ta zimowa data?"
Odpowiedź: "Uważam, iż władze starały się wykorzystać
najpierw wszelkie inne możliwości, jakie rokowały nadzieje na osiągnięcie
porozumienia. W grudniu 1981 r. sytuacja stała się szczególnie napięta, a nasi
sąsiedzi zaczęli zdradzać spotęgowany niepokój, tak że nie było już żadnych
gwarancji, że mimo nawet zapewnień o czymś przeciwnym, nie wkroczą do nas obce
wojska. W tej sytuacji nie można było dłużej czekać".
Podobnie - ale
jeszcze obszerniej i mocniej - o realności interwencji, zeznawał 6
czerwca 1995 r. - również pod rygorem art. 247 KK gen.
Eugeniusz Molczyk - Wiceminister Obrony Narodowej, Zastępca Naczelnego Dowódcy Zjednoczonych Sił Zbrojnych
Układu Warszawskiego - i z tego chociażby ostatniego tytułu, w sposób naturalny mający
z nim najbliższy i najczęstszy kontakt.
Pytania zadane przez posła Jacka Taylora:
Pytanie: "Co znaczy zastąpienie wojsk Układu Warszawskiego własnymi
wojskami?"
Odpowiedź: "Plan ten zawierał następujące główne tezy. Według koncepcji
Układu Warszawskiego, Warszawę miały otoczyć 3, lub 4 dywizje radzieckie, w tym
jedna dywizja powietrzno-desantowa oraz 2-3 dywizje pancerne itp. Podobne
operacje miały mieć miejsce w głównych ośrodkach kraju. Były to straszne
zamiary. Wprowadzenie do Polski wojsk Układu Warszawskiego tj. wojsk
radzieckich, niemieckich i czeskich, mogło oznaczać wszystko co najgorsze.
Przejęcie tych zadań przez Wojsko Polskie oznaczało opanowanie sytuacji naszymi
polskimi rękoma, co też zostało uczynione".
Pytanie: "Czy w grudniu istniała jakaś obawa, czy
niepokój, że jeśli wykonanie stanu wojennego napotka na trudności, jeśli np.
odbyłby się duży strajk generalny, czy pracownicy kluczowych zakładów pracy
zabarykadowali się i polskie siły zbrojne oraz milicyjne nie umiałyby sobie
poradzić z sytuacją , czy istniał wtedy jakiś plan sięgnięcia do pomocy, do
interwencji z zewnątrz?"
Odpowiedź: " Groźba takiej interwencji istniała przez cały czas".
Pytanie: "Czy także w grudniu 1981 r.?
Odpowiedź: "Oczywiście tak".
Pytanie: "A czy plan przewidywał, że jeśli rodzime
wojska nie dadzą sobie rady z sytuacją obce wojska im pomogą?
Odpowiedź: "Taki plan nie istniał, w każdym razie mnie o nim nic nie
wiadomo".
Pytania zadane przez posła Andrzeja Micewskiego:
Pytanie: "Dlaczego stan wojenny, który został przygotowany rok wcześniej
został wprowadzony dopiero 13 grudnia 1981 roku?"
Odpowiedź: "Zagrożenie istniało właściwie istniało przez cały czas, jednak
nie kwapiono się do tego, aby wprowadzać stan wojenny. Miał on być zrealizowany
własnymi siłami, co wynikało m.in. z potrzeby przeciwdziałania wkroczeniu wojsk
Układu Warszawskiego do Polski. Liczyliśmy na to, że uporamy się własnymi
siłami, i nie dojdzie do obcej interwencji. Co się tyczy natomiast
ewentualności, co stałoby się, gdyby Wojsko Polskie samo nie dało sobie rady z
tą operacją, to nie wiadomo mi, aby istniał na tę okoliczność jakiś inny
wariant działania".
Pytania zadane przez posła Bogdana Borusewicza:
Pytanie: "Czy był to plan, mający na celu przeciwstawienie się ewentualnej
interwencji, czy plan realizacji stanu wojennego?"
Odpowiedź: "Plan realizacji stanu wojennego był zarazem planem, którego
celem było przeciwdziałanie interwencji obcych wojsk".
Pytanie: "Jak Pan ocenia rzeczywiste zagrożenie
interwencją w grudniu 1980 i w grudniu 1981 roku? Czy w obu tych okresach
zagrożenie było równie realne?"
Odpowiedź: "Była to wyraźnie realna groźba zarówno w 1980, jak i w 1981
roku".
<![if !supportLineBreakNewLine]>
<![endif]>
Dokumentów, publikacji, wypowiedzi o podobnej wymowie, pochodzących zarówno z polskich, jak i zewnętrznych źródeł, jest bardzo wiele. Do tego dodam uwagę elementarną, zresztą już sygnalizowaną w przesłanych Panu wcześniej materiałach. Otóż, jeśli wariant - zamiar spowodowania udziału wojsk państw Układu Warszawskiego w toku naszego wewnętrznego konfliktu byłby brany pod uwagę, musiałoby o tym wiedzieć pewne grono osób, a także powinno to znaleźć jakieś odnotowane w Polsce odbicie. Nie możliwa byłaby inicjatywa, dotycząca tego typu wielkiej i skomplikowanej operacji, bez uprzednich ocen i kontaktów mających zarysować przynajmniej ogólnie, odnośne strefy, zasady współdziałania, zaopatrzenia, propagandowego naświetlenia itd. itp. Takie kontakty i "przymiarki" miały miejsce w różnej formie m.in. przed wkroczeniem do Czechosłowacji. W Polsce, w roku 1981 taki wariant był absolutnie wykluczony. To nie trudno sprawdzić. Żyją ówcześnie działający ludzie, istnieją materiały archiwalne Sztabu Generalnego oraz innych instytucji Ministerstwa Obrony Narodowej, Rady Ministrów, Biura Politycznego KC PZPR.
Nie rozwijam dalej tego tematu. Jedynie pozwolę sobie zauważyć, że wskazane byłoby bardziej ostrożne odwoływanie się zwłaszcza do pochodzących z "drugiej ręki", rzekomych słów Kulikowa. Tym bardziej, że niewątpliwie znane są Panu jego wypowiedzi z Konferencji w Jachrance (zapis z taśmy magnetofonowej w książce pt.: "Wejdą nie wejdą" Wyd. ANEKS 1999 rok). Niektóre zacytuję: "Wielokrotnie, jako głównodowodzący miałem kontakt z towarzyszem Kanią, z towarzyszem Jaruzelskim i innymi dowódcami wojskowymi i nikt z nich nigdy nie postawił problemu wkroczenia na terytorium Polski (str. 156). >>Solidarność<< w różny sposób, nie będę opisywał, wkroczyła na drogę konfrontacji z partią, z władzą, która wtedy rządziła. Takiej sytuacji dowództwo Układu Warszawskiego nie mogło przyglądać się bezczynnie (str. 140) wszystko to zmuszało nas do utrzymywania wojsk w takim stopniu gotowości, by w odpowiednim momencie mogły działać, jeżeli wymagałaby tego inna sytuacja (str. 157). W Związku Radzieckim, a tym bardziej w Komitecie Centralnym, wszyscy oceniali >>Solidarność<<, jako kontrrewolucję, jako ruch skierowany przeciwko któremu trzeba podjąć odpowiednie kroki. Dlatego nie ma co kręcić i mówić inaczej" (str. 258). Na przywołanie, na ocenę tych właśnie słów Kulikowa jakoś nie ma zapotrzebowania. Natomiast -jak na ironię - zostało szeroko upowszechnione jego stwierdzenie, że ani w 1980, ani w 1981 roku nie zamierzano i nie planowano wkroczenia do Polski.
W
Pańskim artykule w "Rzeczpospolitej" można znaleźć zbliżone akcenty.
M.in. pisze Pan: "W styczniu 1981 roku specjaliści CIA, analizując zdjęcia
satelitarne doszli do wniosku - wbrew alarmistycznym ocenom z przed miesiąca -
że zgromadzone wówczas sowieckie dywizje były dalece niewystarczające do
przeprowadzenia skutecznej operacji militarnej w Polsce". Natomiast ja,
spośród dokumentów amerykańskich, o których powiem w dalszej części tego listu,
pragnę odwołać się do Raportu połączonych wywiadów USA (CIA, wywiad wojskowy,
Narodowa Organizacja Bezpieczeństwa, organa wywiadowcze Departamentu Stanu i
Departamentu Finansów) z 12 czerwca 1981 roku, w którym zawarta jest
informacja, że Związek Radziecki stopniowo nasila przygotowanie swych wojsk w
Polsce i wokół Polski do takich rozmiarów, jak jesienią 1980 roku. Te siły i
środki są podejmowane i rozwijane z miesiąca na miesiąc i obejmują:
W tym miejscu dodam, że w dniach 4-12 września 1981 roku odbyły się na terenie
republik graniczących z Polską oraz na Bałtyku największe w historii Związku
Radzieckiego manewry wojskowe. Obserwując je przez jeden dzień odbyłem długą
rozmowę z Ministrem Obrony Narodowej ZSRR - marszałkiem Dmitrijem Ustinowem.
Jej najistotniejsze wątki przedstawiłem w ksiażce pt.: Stan wojenny.
Dlaczego..." (Wyd. BGW-1992 rok).
Wracając
do dokumentacji amerykańskiej, należy odnotować - jako swego rodzaju
"clou" -raport tychże połączonych wywiadów z 12 czerwca 1982 roku, a
więc niejako podsumowujący, to co się w Polsce stało, a w tym także m.in.
stwierdzenie: "... w wyniku prowadzonych analiz Związek Radziecki podjąłby
każdą decyzję, którą uznałby za konieczną, z użyciem sił wojskowych włącznie,
ażeby zapewnić utrzymanie przez rząd polski kontroli nad sytuacją".
Kontynuując
wspomniany wcześniej problem, muszę rozwiać wątpliwość "czy zgromadzone
wówczas sowieckie dywizje były wystarczające do przeprowadzenia skutecznej
operacji militarnej w Polsce".
Po pierwsze - żeby przeprowadzić taką
operację, nie koniecznie trzeba mieć - jak zrozumiałem - w pobliżu naszych
granic "zgromadzone dywizje". Aby je przegrupować nawet z odległych o
kilkaset kilometrów garnizonów, wystarczyłoby w warunkach pełnego przecież ich
zmotoryzowania, kilka - kilkanaście godzin. Tyle właśnie wystarczyło niektórym
polskim dywizjom w noc z 12 na 13 grudnia 1981 roku. W tym momencie pominę możliwości
dywizji powietrzno-desantowych, które w tego typu operacji odgrywają szczególną
rolę. A że były przygotowywane świadczy opublikowany 7 lutego 1995 roku w
rosyjskiej gazecie "Siewodnia" oraz 27 marca 1998 roku w
"Trybunie" wywiad z b. Wiceministrem Obrony Rosji gen. Władysławem
Aczałowem. Mówi on, jak będąc dowódcą takiej właśnie dywizji, stacjonującej
wówczas w Kownie , przygotowywał się do tej operacji. Dywizja ta miała zresztą
duże doświadczenie, ponieważ w sierpniu 1968 roku lądowała w Pradze m.in.
uczestnicząc w zajęciu Hradczan i zatrzymaniu Aleksandra Dubczeka. Przy okazji
oceny potencjału i możliwości manewrowych Sił Zbrojnych Związku Radzieckiego
należy odnieść się do burzliwej dyskusji o roli - honorowego obywatela Krakowa
i Gdańska oraz odbiorcy wielu innych hołdów i faworów - Ryszarda Kuklińskiego.
Zdumiewa, że środowiska i osoby kreujące go na bohatera, który demaskując
radziecką potęgę i jej złowieszcze plany, uratował Europę przed zaskakującym,
błyskawicznym podbojem - jednocześnie uporczywie twierdzą, iż tejże radzieckiej
potęgi nie stać było na interwencję nawet w sferze jej wpływów - Polsce. Jak mi
wiadomo - wiele osób oczekuje, że IPN zajmie wobec tego kontrowersyjnego tematu
własne stanowisko.
Po drugie - w pobliżu polskich granic, z
różnym nasileniem odbywały się przegrupowania i ześrodkowania wojsk armii
Związku Radzieckiego, NRD i Czechosłowacji. Michał Gorbaczow zaproszony przez
sejmową Komisję Odpowiedzialności Konstytucyjnej w charakterze świadka, nie
mógł przybyć osobiście, natomiast przysłał oficjalny list-oświadczenie z 31
sierpnia 1995 roku. Pisze w nim: "Kierownictwo radzieckie gorączkowo
szukało wyjścia pomiędzy dwoma rozwiązaniami: pogodzić się z chaosem panującym
w Polsce, niosącym za sobą rozpad całego obozu socjalistycznego, lub zareagować
na wydarzenia w Polsce siłą zbrojną. Jednakowoż funkcjonował pogląd, że oba
rozwiązania są nie do przyjęcia. Tym niemniej, nasze wojska, kolumny czołgów
wzdłuż granic z Polską, jak również dostatecznie silna Północna Grupa Radzieckich
Wojsk w samej Polsce - wszystko to przy jakichś ekstremalnych okolicznościach
mogło być uruchomione". O planach i przygotowaniach do interwencji mówi
też na łamach tygodnika "Nowe Wremia" - nr 26 z 1993 roku gen. Wiktor
Dubynin, Szef Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej - a w 1981
roku dowódca dywizji pancernej, stacjonującej na Białorusi. Jest też wiele
innych tego typu informacji. Do szczególnie istotnych należy zaliczyć materiały
uzyskane przez sejmową Komisję Odpowiedzialności Konstytucyjnej z archiwów b.
NRD (włącznie ze sztabowym planem-schematem wkroczenia wojsk NRD-owskich do
Polski) oraz udostępniony stronie polskiej raport Komisji Śledczej
(przewodniczący deputowany Tollner) parlamentu Republiki Czeskiej z 24 stycznia
1995 roku. Znajduje się w nim następująca konstatacja: "Można tylko
domyślać się powodów, dla których nie doszło do planowanego wkroczenia. Z
pewnością niemałą rolę odegrała postawa armii polskiej pod dowództwem W.
Jaruzelskiego, co w grudniu 1981 r. zakończyło się wprowadzeniem stanu
wojennego". Myślę, że godny odnotowania jest również wywiad, jakiego b.
kanclerz RFN Helmut Schmidt udzielił Adamowi Krzemińskiemu (opublikowany -
"Polityka" 29 wrzesień 1995 rok): "Uważam Jaruzelskiego za
postać tragiczną. Po długim zastanowieniu starał się on odwrócić interwencję
radziecką w polską politykę wewnętrzną. Dla nas zagrożenie Polski było wówczas
widoczne, dla was - być może nie. Wywiad donosił nam o koncentracji wojsk
radzieckich wokół polskich granic".
Po trzecie - my sami mieliśmy oczy i
uszy otwarte. Bardzo charakterystycznym zjawiskiem były odnotowane na przełomie
listopada-grudnia znamienne zakłócenia na kolejnych stacjach granicznych z ZSRR
(mówiły o tym codziennie alarmujące meldunki dyżurnej służby operacyjnej rządu
tzw. DYSOR (w latach 90-tych dysponowała nimi sejmowa Komisja Odpowiedzialności
Konstytucyjnej). Na przejazd, na przejmowanie ładunków oczekiwały przez wiele
dni dziesiątki pociągów i tysiące wagonów. Interwencje nie odnosiły skutku.
Docierały też do nas inne sygnały m.in. od pracowników naszej Ambasady w
Moskwie, od polskich słuchaczy radzieckich akademii wojskowych, od zwykłych
podróżnych. Bardzo interesujące, a nawet bulwersujące informacje zawiera
zwłaszcza druga część książki pt.: "Wielogłos" (Wyd. Adam Marszałek -
2002 rok), stanowiącej pokłosie Konferencji naukowo-historycznej, jaka 11
grudnia 2001 roku odbyła się w Centralnej Bibliotece Wojskowej w Warszawie.
W swym artykule w "Rzeczpospolitej" z 16-17 listopada ub. roku, interpretując rozmowę Stanisława Kani z Leonidem Breżniewem dochodzi Pan do wniosku, że wprowadzenie wojsk radzieckich było "uzależnione od współdziałania polskiej partii, armii i aparatu bezpieczeństwa?". Jednakże nieco wcześniej słusznie Pan zauważył, że: ">>Komplikacje<<, które skłoniły by Moskwę do interwencji zbrojnej, to zapewne groźba całkowitej utraty władzy przez PZPR, a przede wszystkim wybuch wojny domowej, pogrążającej kraj w chaosie, zagrażający strategicznym interesom ZSRR". Tego właśnie najbardziej należało się obawiać - a co groziło realnie niezależnie od faktu, kto byłby wówczas I Sekretarzem. Bo przecież chaos faktycznie już był. Przypomnę, że prof. Andrzej Paczkowski - stający jako ekspert, w dniach 24 października oraz 20 grudnia 1995 roku - przed sejmową Komisją Odpowiedzialności Konstytucyjnej potwierdził, że "sytuacja była zanarchizowana", dodając jednak, że był to "anarchizm pokojowy". A przecież anarchia jest anarchią i w określonych sytuacjach może przemienić się w najbardziej niebezpieczną, wybuchową postać. Czy też w książce "Pół wieku Polski - 1939-1989" pisał: "W kręgach kierowniczych Związku, a może jeszcze wyraźniej wśród działaczy ze szczebla regionalnego i wielkich zakładów pracy panowało przekonanie o istnieniu >>społeczeństwa zrewoltowanego<< przeciwko władzy, co umacniało poczucie siły.... Spirala delegitymizacji władzy rozkręcała się". Czy nie oznaczało to - o czym wcześniej Pan mówił - "groźby całkowitej utraty władzy przez PZPR?" Wreszcie opinia prof. Jerzego Holzera, który w opracowaniu dla szkół pt.: "Polska 1980-1981" (cykl " Dzieje PRL") pisze: "Przywódcy >>Solidarności<< zaczynali tracić kontrolę nad działaniami Związku. W poszczególnych regionach kraju zaczynało wrzeć". Jak wiadomo od wrzenia do wybuchu, jest niedaleka droga.
Podczas
dyskusji zorganizowanej przez redakcję "Robotnika" i opublikowanej 27
sierpnia 1981 roku mówią:
-
Jan Lityński: "obserwujemy rozpad gospodarki i rozpad państwa.
>Solidarność< ten rozkład przyspieszyła, paraliżując niejako organy
władzy. W tej sytuacji powstają wielorakie niebezpieczeństwa. Jednym z nich
jest radykalizm typu KPN-owskiego".
-
Jacek Kuroń: " po raz pierwszy zaczynam myśleć, że mogłaby nam grozić
wojna domowa".
- Bronisław Geremek: "Kraj znajduje się w sytuacji
zagrożenia narodowego, jakich nie było wiele w historii Polski. Grozi nie tylko
interwencja, ale i upadek z przyczyn wewnętrznych” Katastrofa jest faktem
oczywistym. Jest to katastrofa wciągająca. Nikt z siedzących przy tym stole nie
wie jak wyjść z kryzysu". Przypomnę, że jest to ocena z sierpnia. W listopadzie,
grudniu niebezpieczeństwa te osiągnęły punkt kulminacyjny. Znamienny jest w tej
mierze Komunikat na zakończenie odbywającej się w dniach 25 i 26 listopada 1981
roku, 181 Konferencji Episkopatu Polski: "Kraj nasz znajduje się w obliczu
wielkich niebezpieczeństw. Przemieszczają się nad nim ciemne chmury, grożące
konfliktem bratobójczym". W tym momencie trudno nie przypomnieć Pańskich słów
określających "wybuch wojny domowej" jako jeden z powodów do
interwencji.
Wspominając polską "scenę", zwłaszcza z ostatnich miesięcy i
tygodni 1981 roku, a także sięgając do odnośnych dokumentów i materiałów odnosi
się wrażenie, że "Solidarność", znaczna część jej kierowniczych kręgów zatraciła
poczucie rzeczywistości, zapanowało myślenie: "jakoś to będzie". Przykładów,
dowodów jest wiele - mógłbym je mnożyć. Ograniczę się do najbardziej
autorytatywnych, świadomie czy nieświadomie przemilczanych lub
marginalizowanych, zwłaszcza wówczas, gdy należałoby uwzględnić, że władze miały
powody do skrajnych obaw. Bogdan Borusewicz w książce "Konspira" (zapis z 11
października 1983 roku) m.in. mówi: "Kwitł kult wodzostwa. Najpierw wódz
najwyższy - Wałęsa, którego nie można było krytykować, potem wodzowie w każdym
województwie, niemal w każdym zakładzie... Powstało w
>>Solidarności<< skrzydło porównywalne tylko z
<<Grunwaldem<<, czy >>Rzeczywistością<<. Różnicę
widziałem tylko jedną - stosunek do komunizmu. >>Prawdziwi Polacy<<
z >>Solidarności<< też reprezentowali ideologię totalitarną,, tylko
w kolorze innym niż czerwony. Co dziwniejsze skrzydło to wywarło duże wpływy
wśród robotników... Nastąpił amok. Przestano myśleć kategoriami politycznymi, a
zaczęto mistycznymi - że jak się powie słowo, to stanie się ono ciałem, czyli
jak powiemy >>oddajcie władzę<<, to władza znajdzie się w naszych
rękach".
A co mówi Jarosław Kaczyński - książka pt.:
"My" (Oficyna Wydawnicza "MOST" - 1994 rok): "Nieporęczna od początku była
>>Solidarność<<. Ty możesz mi wierzyć lub nie, ale już w 1981 roku
dobrze o tym wiedziałem. Zażartowałem wtedy, że gdybym nawet nie był
pełnomocnikiem Moskwy, a musiał tutaj rządzić, to bym z
>>Solidarnością<< jakoś się rozprawił, bo razem z nią rządzić by się
nie dało. Ponieważ ten monstrualny ruch ze względu na swój charakter i
konstrukcję, także organizacyjną, do demokracji się nie nadawał. Przede
wszystkim z dwóch powodów. Oparty był na strukturze przedsiębiorstwa, a wyrażał
w istocie ambicje polityczne, co jest klasyczną cechą komunizmu, oraz był z
samego założenia, w swoich intencjach ruchem wszechogarniającym, czyli źle
tolerującym jakikolwiek pluralizm....Zapewniam Cię, gdyby w 1989 roku
>>Solidarność<< miała siłę z 1981, to w ogóle żadnego normalnego
mechanizmu demokratycznego w Polsce by się nie zbudowało".
Jeszcze dalej idzie - z godną podziwu szczerością - Zbigniew Bujak, gdy przed
sejmową Komisją Odpowiedzialności Konstytucyjnej, zeznaje jako świadek - według
rygorów art. 247 KK - (zaprotokółowane):
6 kwietnia 1995
roku:
"Wspomniał Pan, iż Komisja zajmuje się badaniem, czy w owym czasie
istniało zagrożenie dla konstytucyjnego porządku Rzeczypospolitej. Jeżeli tamten
porządek chce Pan zwać porządkiem konstytucyjnym, to ja sobie rezerwuję prawo do
obalenia tego porządku siłą... Z tego punktu widzenia każde, nawet najbardziej
radykalne działanie na rzecz obalenia tamtego porządku, który Pan nazwał
porządkiem konstytucyjnym, jest dla mnie uprawnione".
25 kwietnia 1995 roku:
Pytanie mec. Kazimierza Łojewskiego: "W czasie swych
zeznań powiedział pan, że ówczesne starcia przypominały ruletkę. Czy pańskim
zdaniem, jakakolwiek organizacja ma prawo podejmować działania w stylu ruletki,
jeśli w grę wchodzi byt narodu i byt społeczeństwa? Czy ma prawo, zwłaszcza w
takiej sytuacji, gdy nie można było wykluczyć interwencji zewnętrznej?"
Odpowiedź świadka, posła Zbigniewa Bujaka: "Staraliśmy się wybrać drogę
optymalną, lecz przynajmniej moja kalkulacja była następująca. Nawet gdyby
nastąpiła interwencja sowiecka, to oczywiście byłaby ona złem. Lecz czy
oznaczałoby to koniec państwa, koniec narodu? Nie takie rzeczy narody przeżyły.
Czasami może się to zdarzyć, że całkiem nieźle wychodzi się z tego typu
sytuacji, jeśli wspólnymi siłami umie się ją wygrać. Akurat nie uważałem tego
za jakiś wyjątkowy dramat".
Pytanie mec. Kaziemierza Łojewskiego: "Nie otrzymałem
odpowiedzi na pytanie, czy tego rodzaju ryzyko można było podejmować w świetle
doświadczeń historycznych?"
Odpowiedź świadka, posła Zbigniewa Bujaka: ",...ewentualną interwencję
zewnętrzną nie uważałem za koniec państwa i narodu. Jeśli pan pyta o
doświadczenia historyczne, to ja pytam, czy po 1956 roku zniknął naród
węgierski i państwo węgierskie? Nie, nie zniknęło. Czy po 1968 roku zniknęła
Czechosłowacja? Wprawdzie ona teraz zniknęła, ale z zupełnie innych
powodów".
Pytanie mec. Kazimierza Łojewskiego: "Uznaliście, panowie,
że istnieje scenariusz - groźba interwencji sowieckiej... Czy przyznawaliście
władzy prawo do zajęcia określonego stanowiska, czy też uważaliście, że Polska
jest już dzikim polem, po którym można dowolnie jeździć?"
Odpowiedź świadka, posła Zbigniewa Bujaka: "Zdając sobie sprawę z
istnienia takiego scenariusza w różny sposób można myśleć o tym, jak wobec
takiej możliwości się zachować. Analizując sytuacje bardzo chłodno i spokojnie
można uznać, że choć jest to scenariusz zły, to nie jest to wcale scenariusz
przynoszący nieodwracalny dramat dla narodu. Moje przekonanie było takie, że
gdyby nawet w wyniku kontynuowania politycznych zmian w państwie ostatecznie do
takiego scenariusza doszło, to nie jest to żaden totalny i ostateczny dramat
dla państwa i narodu. Jeżeli miałoby się okazać, że w warunkach realizowania
scenariusza interwencji całe społeczeństwo, cały naród może wykazać się
solidarnością, jednością stanowiska itd., to strategicznie - biorąc pod uwagę
następne dziesięciolecia, przez które ten naród będzie istniał - być może
mogłoby się to skończyć dobrze. Wiemy, że w polityce tak się zdarza, że to co
ma być wielkim dobrem, obraca się w przeciwieństwo. To co wydaje się wielkim
dramatem, może przekształcić się w coś, co po stuleciach mieć będzie bardzo
pozytywny efekt...".
Pytanie posła Mariana Żenkiewicza: "Przyznał Pan sobie
i formacji, którą pan reprezentował, prawo do podejmowania decyzji, w wyniku
których - jak pan powiedział - naród mógł ponieść duże ofiary. Uznał pan jako
rację nadrzędną osiągnięcie celu, jakim była zmiana systemu - nawet kosztem
dużych ofiar. Czy na tej samej zasadzie przyznaje pan prawo innym siłom
politycznym do przeciwdziałania ponoszeniu ofiar i przyjęcia innego punktu
widzenia, że ewentualne ofiary mogłyby być zbyt duże i władza nie ma moralnego
prawa do powstania takich ofiar?
Odpowiedź świadka, posła
Zbigniewa Bujaka: "Na szczęście to, czy coś jest tragedią narodową, czy tylko
lokalnym wypadkiem, nie zależy tylko od opinii jednej osoby. Decydują o tym inne
zjawiska. Jeśli ktoś chce się w to wgłębiać, to proponuję zaangażować socjologów
i psychologów do analizowania tej sytuacji (...) Uważałem, że mamy prawo
przedstawić pewne koncepcje, propozycje, oferty działania i postępowania, jedne
mniej, drugie bardziej ryzykowne. Godzę się z tym, że ci, którzy sprawują
rzeczywistą władzę, ponoszą odpowiedzialność za podejmowane decyzje. Mówiłem już
wcześniej o tym, że w owym czasie nie chciałbym być na stanowisku gen.
Jaruzelskiego. Zdawałem sobie sprawę, że jest to pozycja niesłychanie
trudna...".
Poglądy
Zbigniewa Bujaka - jak mówiono legendarnej postaci "Solidarności" -
wcale nie idą najdalej. W 1981 roku padały, że strony wielu jej działaczy, w
tym szeregu przywódców Regionów, a także innych opozycyjnych organizacji,
bardzo mocne słowa - wypowiedzi i zapowiedzi, oświadczenia i pogróżki. W razie
potrzeby przykładami służę. Nawet po latach niektóre potwierdzane są
oficjalnie. Chociażby - 14 lutego 1995 roku, jeden z czołowych działaczy KPN
poseł Andrzej Ostoja Owsiany przed sejmową Komisją Odpowiedzialności
Konstytucyjnej oświadcza:
"Czy >>Solidarność<< była zdecydowana obalić rząd i Partię -
bo Konfederacja Polski Niepodległej była na to zdecydowana".
To oświadczenie jest o tyle ważne, ponieważ KPN, zwłaszcza na Śląsku, stanowiła liczącą się siłę. W sytuacji napięć owego czasu mogła stać się detonatorem niekontrolowanej reakcji, społecznego wybuchu. Władze wiedziały, znały tego rodzaju nastroje. Ich temperatura rosła. Hamulce słabły, a jak powiedział Zbigniew Bujak: "ówczesne starcia przypominały ruletkę". Właśnie - zaplanowana i przygotowywana (wbrew apelom - i żądaniom władz vide DYSOR z 10 grudnia) na 17 grudnia w Warszawie, wielosettysiączna demonstracja protestu, stałaby się, według wszelkiego prawdopodobieństwa, początkiem narodowej tragedii.
Wracam
do zeszytu Anoszkina. Aby nie powtarzać obszernych wyjaśnień zawartych we
wspomnianych załącznikach do mojego listu z 27 listopada ub. roku, przypomnę
jedynie niezwykle istotną okoliczność. Otóż marszałek Wiktor Kulikow po raz
kolejny przybył do Polski 7 grudnia 1981 roku. Jednakże pierwszy udostępniony
zapis w owym zeszycie nosi datę dopiero 10 grudnia. Zdumiewające, że nie jest
odnotowana rozmowa ze mną, jaka odbyła się w nocy z 8 na 9. Uczestniczył w niej
Przewodniczący Państwowej Komisji Planowania - Wicepremier ZSRR Konstantin
Bajbakow. Relacjonował ją 10 grudnia - jako główny sprawozdawca - na
posiedzeniu Biura Politycznego KC KPZR. Co charakterystyczne, w
zaprotokołowanej relacji Bajbakowa - w której potwierdza on udział Kulikowa w
tej rozmowie - nie ma ani słowa o oczekiwaniu ze strony polskiej na pomoc
wojskową. Nic też o niej nie mówi prowadzący to posiedzenie Breżniew, mimo że
odbył ze mną 7 grudnia rozmowę telefoniczną. Może więc stąd wynika brak w
zeszycie Anoszkina zapisu z owej nocnej rozmowy z 8 na 9 grudnia. Równie
interesujące jest to, że na owym posiedzeniu BP KC KPZR z 10 grudnia (protokół
znajduje się w tzw. Archiwum Susłowa) marszałek Ustinow relacjonując swą
rozmowę z dnia 9 grudnia z generałem Siwickim m.in. stwierdza: "Na razie
nikt nie może mówić otwarcie o działaniach Jaruzelskiego. I my o nich nie
wiemy. Rozmawiałem z Siwickim. Powiedział wprost, że my nawet nie wiemy co
myśli generał. Tak więc człowiek, pełniący teraz w istocie obowiązki ministra
obrony PRL, nie wie, co będzie dalej, jakie działania podejmie Prezes Rady
Ministrów i Minister. Jeżeli chodzi o to, że rzekomo tow. Kulikow mówił coś o
wprowadzaniu wojsk do Polski, to mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że
tego Kulikow nie mówił. Po prostu powtórzył to, co zostało powiedziane przez
nas, przez Leonida Ilicza, że Polski w nieszczęściu nie zostawimy. I on
doskonale wie, że Polacy sami prosili, aby nie wprowadzać wojsk". Warto
przy tej okazji zauważyć - co chociażby z tego zapisu wynika - że wbrew temu,
co obiegowo się głosi, ani nie informowaliśmy o wszystkim ówczesnych
sojuszników, ani nie spełnialiśmy potulnie ich życzeń.
W
swym wspomnianym już artykule pisze Pan: "Gdyby doszło do strajku
generalnego, wyjścia na ulice setek tysięcy ludzi, starć tłumów z wojskiem i
milicją, czy możemy sobie wyobrazić - w razie nieskuteczności działań polskiej
armii i milicji - kapitulację ekipy Jaruzelskiego? Czy jedynym rozwiązaniem nie
byłaby wtedy pomoc sojuszników?" Zacznę od zacytowania słów
wypowiedzianych w czasie Konferencji w Jachrance przez gen.Williama Odoma -
dyrektora Rady Bezpieczeństwa USA za czasów prezydenta Ronalda Reagana:
"Kiedy rozmawiałem z ludźmi pokroju Jana Nowaka, Brzezińskiego i z innymi,
którzy znali dobrze Polskę, wszyscy oni mówili, że nie wyobrażają sobie, by
Wojsko Polskie mogło sprawnie przeprowadzić stan wojenny, występując przeciwko
własnemu narodowi. I to mnie przekonało". Dalej mówi: "byłem skłonny
sądzić, na podstawie swojej opinii o stanie radzieckiego wywiadu i armii, że
reżim w Polsce, nie jest w stanie wprowadzić stanu wojennego był to mój wielki
błąd". Jak się okazało, był to wielki błąd nie tylko gen. Odoma, ale tych
wszystkich, i w Polsce, i za granicą, którzy uważali, że z jednej strony są
całkowicie izolowane społecznie władze, a z drugiej jednolity opozycyjnie
naród.
Decyzja o wprowadzeniu stanu wojennego rodziła się z bólem, z oporami. Miały
one przede wszystkim psychologiczno-moralny charakter. Istniała świadomość, że
tę odpowiedzialność, że ten ciężar trzeba nieść będzie do końca moich, naszych
dni. Ale jednocześnie przeważało przekonanie:
* że - jest to konieczne dla ocalenia Polski przed wielowymiarową katastrofą;
* że - istnieje pełna możliwość realizacyjnej skuteczności.
Ocenialiśmy
wnikliwie rozwój sytuacji, Ważnym doświadczeniem było tylko połowiczne
powodzenie powszechnego strajku ostrzegawczego 28 października 1981 roku. Coraz
ostrzej był odczuwany dramatyzm, udręka sytuacji rynkowo-zaopatrzeniowej,
energetycznej, paliwowej itp., paraliż funkcji państwa, gwałtowny wzrost
przestępczości. W rezultacie widoczne było narastanie społecznych lęków oraz
oczekiwanie na jakiś przełom, na elementarną stabilizację. Na tym tle dał się
zauważyć bezprecedensowy wzrost zaufania do Wojska (badania przeprowadzone
przez OBOP w listopadzie 1981 roku odnotowały 93 procent). W samym Wojsku
nastroje wręcz dopingowały do podjęcia decyzji. Żołnierze, kadra mieli
świadomość, iż stawka jest ogromna, że musimy to zrobić we własnym zakresie,
własnymi siłami. Dawaliśmy temu wyraz i z najwyższych trybun, i w poufnych
formach. Przypomnę, że w orędziu radiowo-telewizyjnym, rankiem 13 grudnia
powiedziałem: "Z tego kryzysu musimy wyjść o własnych siłach. Własnymi
rękami musimy odsunąć zagrożenie. Historia nie przebaczyłaby obecnemu pokoleniu
zaprzepaszczenia tej szansy".
Wreszcie jeszcze jedna okoliczność. W ramach realizacji stanu wojennego użyte zostały znaczne masy wojsk i sprzętu, w tym ponad 1800 czołgów, ok. 4000 wozów bojowych piechoty i transporterów opancerzonych, wiele ciężkiej broni. Z tego zaledwie niewielka część weszła do miast, głownie w celach demonstracyjno-ochronnych. I to zupełnie wystarczyło. Zdecydowana większość znajdowała się w rejonach ześrodkowania, przy tym nie bez powodu pokrywających się z tymi, a więc w istocie blokującymi te, w których Sztab Generalny Armii Radzieckiej planował w grudniu 1980 roku rozmieszczenie interwencyjnych dywizji. Co więcej - wyszły na polowe, zapasowe stanowiska: dowództwo i sztab Frontu Polskiego oraz Sztaby Armii wydzielone z Warszawskiego, Pomorskiego i Śląskiego Okręgów Wojskowych (nie trzeba być strategiem i specjalistą wojskowym, ażeby odczytać logicznie intencje tego posunięcia). Wszystko to było czytelną demonstracją, że siły własne są wystarczające dla sprostania każdej sytuacji. Dawało jednocześnie poczucie, że nie igramy losem Narodu i państwa, że nie ma dylematu: "uda się - nie uda". Chodziło przecież o to, aby zapobiec interwencji, a "nie sprowadzić ją sobie samobójczo na głowę". Posądzenie o w istocie niegodziwe rachuby, o awanturnictwo, o brak wiary w rozsądek narodu, we własne siły, a w konsekwencji godzenie się na wariant zewnętrznej ingerencji jest zarówno nieprawdziwe, jak i pozbawione sensu. Obrażało by ponadto nie tylko władze, ale patriotyzm Wojska i społeczeństwa, które przecież nie spoglądałoby obojętnie, nie zachowywałoby się biernie wobec takiej sytuacji. Władimir Bukowski goszczony w 1998 roku w sejmowej Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej, oraz wciąż - chociaż tylko selektywnie - cytowany, zwłaszcza gdy oskarża mnie, tzw. autorów stanu wojennego - jest dziwnie przemilczany, gdy w książce "Moskiewski proces" pisze: "Doskonale wyposażona i wyszkolona półmilionowa armia polska, w odróżnieniu od swych czeskich kolegów, na pewno nie zachowałaby się neutralnie... Co zaś do reakcji ludności , wróżby były zupełnie zbyteczne. A więc chodzi o wojnę w środku Europy z trzydziestopięciomilionowym narodem, znanym ze swego uporu... o setki tysięcy ofiar". Jaki byłby los tych, którzy lekkomyślną, awanturniczą decyzją doprowadziliby do takiej sytuacji nie muszę mówić.
Życie
potwierdziło, że decyzja była przemyślana, odpowiedzialna, a przede wszystkim
zrealizowana sprawnie i skutecznie. Uważam, że zasługuje na pogłębioną analizę:
* dlaczego - mimo decyzji władz >>Solidarności<<, że w odpowiedzi
na wprowadzenie stanu wyjątkowego (wojennego) należy rozpocząć strajk generalny
- odzew był tak ograniczony?
* dlaczego Siły Zbrojne - w których ponad 50 procent żołnierzy służby
zasadniczej przed powołaniem do Wojska należało do Solidarności- "stanęły
murem" w szeregach stanu wojennego? Przecież nasza historia zna liczne
sytuacje, gdy żołnierz polski występował orężnie przeciwko polskiemu
żołnierzowi. Pomijam zamierzchłe dzieje, później różne konfederacje i rokosze,
wojny szwedzkie itd. Warto też przypomnieć śmierć zasłużonych generałów z rąk
podchorążych powstania listopadowego. Powstanie styczniowe - to Romuald
Traugutt, ale i oficerowie Polacy w carskiej ekspedycji. W maju 1926 roku w
bratobójczej walce poległo ok. 200 żołnierzy, plus zbliżona ilość osób
cywilnych. Czy wreszcie dramatyzm lat 1944-1947. Jak widać burzliwe, przełomowe
momenty naszej historii rodziły tego rodzaju bolesne dylematy. W 1981 roku było
inaczej. Skąd ten fenomen? Czy nic nie mówi fakt, że w latach 1982-1989
wszystkie sondaże opinii sytuowały Wojsko, przemiennie z Kościołem, na
pierwszej pozycji społecznego zaufania (ponad 70 procent). Ten interesujący
temat historycy, politycy, publicyści skrzętnie omijają. Bo jak go zestawić z
hasłami: "zniewolenie Narodu", "wojna z Narodem", "wojna
polsko-jaruzelska" itd.itp.
W
tym momencie pominę wywody na temat tzw. mniejszego zła. Nieskończoną już
bowiem ilość razy przepraszałem, wyrażałem żal, ubolewanie, z powodu
"kosztów ubocznych" tej operacji, a zwłaszcza krzywd i cierpień,
jakich doznało wiele osób. Najważniejsze jednak jest to, że nie dzieli Polaków
rzeka przelanej krwi, że nie powstała przepaść nie do zasypania, że mogliśmy
idąc z różnych stron dojść wreszcie do porozumienia narodowego, do Okrągłego
Stołu. A mogło stać się inaczej. Tu zacytuję oficjalnie wypowiedziane 1 marca
1982 roku słowa Leonida Breżniewa: "Gdyby komuniści ustąpili drogi
kontrrewolucji, gdyby drgnęli pod wściekłymi atakami wrogów socjalizmu, losy
Polski, stabilność w Europie, a również na całym świecie, byłyby zagrożone".
Po latach myślę - czy gdyby nie było 13 grudnia 1981 roku w Warszawie, byłby
możliwy 13 grudnia 2002 roku w Kopenhadze?!
Kontynuuję
komentarz do przywołanego przez Pana, jako "źródło" - zeszytu
Anoszkina. Otóż pragnę zwrócić uwagę, że przez cały odnotowany w nim
kalendarzowo czas, nie odbywa się ani jedna rozmowa Kulikowa ze mną. Jeżeli nie
liczyć zapisu - dopiero z późnych godzin 16 grudnia - o kontakcie
telefonicznym. 17 grudnia Kulikow opuścił Polskę. Czyżby przez tych 10 dni
przebywania w naszym kraju jego jedynym polskim rozmówcą był generał Siwicki? A
Zastępca Naczelnego Dowódcy gen. Molczyk, a przedstawiciel Naczelnego Dowódcy
przy Wojsku Polskim gen. Szczegłow, a inni? Czy to wszystko nie pachnie jakąś
manipulacją, wręcz fałszerstwem? Czy można w tak ważnej sprawie dawać temu
zeszytowi wiarę, czynić go osią publicznego oskarżenia. Zresztą jego analiza
przedstawiona w posiadanych przez Pana tekstach - moich (13 stron) oraz gen.
Siwickiego (11 stron plus 4 załączniki) mówi o tym wystarczająco jasno i
dobitnie.
Jak już wspomniałem we wcześniej przesłanym Panu materiale (Uwagi do tekstu Marka Kramera) - zawsze i po dzisiejszy dzień, mówię otwarcie, że Związek Radziecki w "chorych" realiach ówczesnego świata, przy wszystkich bolesnych ciężarach ograniczonej suwerenności, to był nasz sojusznik. Nie dystansuję się od tego, nie wypieram. Pamiętaliśmy o jego roli w zwycięstwie nad hitlerowskimi Niemcami. O tym, że zawdzięczamy mu najkorzystniejszy na przestrzeni całej historii, terytorialny kształt Polski. Pamiętam też dobrze brutalne realia, podzielonej Europy i świata. Radzieckie gniewne reakcje na sytuację w Polsce w 1980-1981 roku były tego logicznym odzwierciedleniem. Próbuję "wejść w myślenie" tych Rosjan, niektórych marszałków i generałów, gdy - na siłę, nawet kosztem prawdy, bronią imienia i racji państwa, któremu przez całe życie wiernie służyli. Jednocześnie trudno mi zrozumieć, że w Polsce, gdzie z taką - oględnie mówiąc - rezerwą odczytywane są różne radzieckie oświadczenia, dokumenty, materiały - to wówczas gdy można z nich wyinterpretować coś przeciwko władzom PRL - przyjmuje się je za dobrą monetę, jako źródło "domniemania winy".
Realność
zewnętrznego zagrożenia. Jego realność należy rozpatrywać na tle zaostrzających
się w 1981 roku stosunków Wschód-Zachód. Reagowanie Związku Radzieckiego,
państw bloku na rozwój sytuacji w Polsce stawało się coraz bardziej krytyczne,
nerwowe. Tu odwołam się do artykułu z 16-17 listopada ub. roku, w którym
niezwykle celnie stwierdza Pan: "Wszystko wskazuje na to, że strategiczne
znaczenie PRL, jej potencjał demograficzny, gospodarczy i wojskowy, był dla
Moskwy zbyt wielki, by dopuszczała utratę kontroli nad Polską". Podobnie,
a nawet rozszerzająco mówi o tym prof. Zbigniew Brzeziński w książce pt.: "Plan
gry", wydanej w 1987 roku w Londynie. Podkreślając znaczenie Polski dla
Związku Radzieckiego, dla Układu Warszawskiego, nazwał ją "krajem
osiowym". Pisze: "Znaczenie osiowego kraju może się brać z jego
geopolitycznej pozycji, promieniującej politycznym bądź ekonomicznym wpływem na
cały region, bądź też z położenia geostrategicznego, co czyni go ważnym w
sensie wojskowym... Panowanie nad Polską jest dla Sowietów kluczem do
kontrolowania Europy Wschodniej... Geostrategiczne znaczenie Polski wykracza
poza fakt, że leży ona na drodze do Niemiec. Moskwie potrzebne jest panowanie
nad Polską, również dlatego, że ułatwia to kontrolę nad Czechosłowacją i
Węgrami, izoluje od zachodnich wpływów nierosyjskie narody Związku
Radzieckiego. Bardziej autonomiczna Polska poderwałaby kontrolę nad Litwą i
Ukrainą... 37 milionowa Polska jest największym krajem Europy Wschodniej pod
panowaniem sowieckim, a jej siły zbrojne stanowią największą niesowiecką armię
Układu Warszawskiego. Ta pozycja kosztuje Moskwę dużo, ale jeszcze kosztowniejsze
byłoby jej poniechanie". Oto słowa z drugiej połowy lat 80-tych. Czy bez
porównania mocniejszej wymowy nie mają one w odniesieniu do 1981 roku? Właśnie
wtedy z całą jaskrawością widoczne było, że reakcje Związku Radzieckiego, bloku
są pochodną oceny, iż sytuacja w Polsce zmierza ku zmianie stosunku sił w
Europie. Nasze w kolei obawy były pochodną świadomości, że rozwój wydarzeń w
Polsce prowadzi nieuchronnie ku interwencji. Wszelkie inne okoliczności,
"rewelacje" i "poszlaki", zwłaszcza tworzone post factum,
tylko zaciemniają i zniekształcają ten obraz.
Kiedy mówiłem i mówię o interwencji, to zawsze w następującym kontekście:
- rachunek sumienia musimy zaczynać od siebie, od nas Polaków, którzy nie
potrafili porozumieć się; od tego, że rozwój sytuacji w kraju wymykał się z pod
kontroli; polityczny i gospodarczy kryzys gwałtownie pogłębiał się, groził - tu
powtórzę - wielowymiarową katastrofą;
- zagrożenie interwencją trzeba widzieć nie tyle w kategoriach czy
"chcieli", co przede wszystko, czy by mogli i "musieli", w
warunkach podzielonej antagonistycznie Europy i świata, w realiach
geopolitycznego położenia oraz ustrojowego kształtu Polski.
Naszym
świętym obowiązkiem było - do tej fazy "musieli" nie dopuścić. Stan
wojenny, jako mniejsze zło, to zadanie spełnił. W tym miejscu, z artykułu Jana
Nowaka Jeziorańskiego (londyński "Dziennik Polski i Dziennik
Żołnierza" - 12 grudnia 1992 roku), przywołam następujące słowa:
"Zgodnie z prawami każdej rewolucji - wzbierająca fala parła do przodu, aż
do zwycięstwa. W rok później, w końcu 1981 roku, mogła ją powstrzymać już tylko
sowiecka inwazja, albo użycie sił własnych. Dopiero w jesieni 1981 roku, to
drugie rozwiązanie stało się istotnie mniejszym złem".
Nie
wchodzę w szczegóły posiedzenia Biura Politycznego KC KPZR z 10 grudnia, o
którym wspomina Pan w swym artykule. Merytoryczną analizę szeregu bałamutnych,
wzajemnie sprzecznych jego zapisów, przedstawiłem m.in. w obszernym (ponad 50
stron) opracowaniu pt.: "O stanie wojennym raz jeszcze", które na mocy
decyzji Jerzego Giedroyca zostało zamieszczone- jako pozycja pierwsza - w 126
numerze "Zeszytów Historycznych" 1998 rok - paryskiej
"Kultury". (Nota bene w załączniku nr 5 do niego znajduje się notatka
dotycząca - wspomnianego w Pańskim liście z 27 listopada ub. roku - dokumentu
MSW). Jak dotychczas nie znalazłem żadnej oceny, czy polemiki z tym tekstem.
Podobnie jak znamiennie są przemilczane niezwykłej wagi oficjalne dokumenty
amerykańskie(CIA,Wywiad Wojskowy, Połączone Wywiady, Departament Stanu,
Ambasada USA w Warszawie) z lat 1980-1982, odtajnione i udostępnione
uczestnikom wspomnianej już Konferencji w Jachrance. W tym miejscu dygresja.
Byłoby bardzo celowe i pożądane uzyskanie przez IPN wiarygodnej odpowiedzi,
wyjaśnienia dlaczego Amerykanie mający świadomość - jak wynika to z
wymienionych dokumentów, już nie mówiąc o Kuklińskim - że wprowadzenie stanu
wojenengo staje się coraz bardziej realne, nie uprzedzili
"Solidarności", nie poinformowali Kościoła, Papieża-Polaka, nie
ostrzegli, nie zagrozili polskim władzom. Szczegółowo traktuje tę kwestię
książka pt. "Nikt czyli Kukliński" (Wyd. Comandor - 2002 r.) Czy
można oceniać decyzję o wprowadzeniu stanu wojennego bez odpowiedzi na zawarte
tam pytania?
Niedawno
dowiedziałem się o jeszcze jednej swego rodzaju "białej plamie".
Nakładem "Towarzystwa Przyjaciół Ossolineum"- Wrocław 2001 ukazał się
tom: "Jan Nowak-Jeziorański, Jerzy Giedroyc. Listy 1952-1988". Otóż
ta ożywiona, wymieniana co kilka dni korespondencja w pełnym wydarzeń 1981 roku
- "urywa się" nagle 1 grudnia, po czym następuje półroczna przerwa w
niej, aż do 8 czerwca 1982 . Ciekawe czym kierowali się wydawcy wstrzymując
publikację listów z tego niezwykle ważnego okresu. Warto dodać, że w ostatnim
przed tą przerwą liście, datowanym z 1 grudnia Giedroyc pisał: "W ogóle
jestem niezmiernie spesymizowany specjalnie >>Solidarnością<<, tzw.
opozycją oraz Kościołem. A propos - wiadomo, że Kościół błogosławił , wspierał,
bronił "Solidarności". Niektórzy jego przedstawiciele szli w tym kierunku
nawet bardzo daleko. Nie wszystkie msze i modły, kazania i wezwania nacechowane
były apolitycznością i chrześcijańskim umiarem. Dominowało jednak - niestety
nie dość skuteczne - odgórne dążenie do hamowania niebezpiecznych emocji. W
szczególności pamiętne były, wypowiedziane 11 lutego 1981 roku, w czasie
audiencji generalnej w Watykanie słowa Jana Pawła II: "Chodzi o to, aby
sprawy dojrzewały do właściwego kształtu, żeby również wśród napięć, które
rozwojowi tych spraw towarzyszą, zachować umiar i poczucie odpowiedzialności za
to wielkie wspólne dobro, jakim jest nasza Ojczyzna". Znane też jest
wzywające do rozwagi i roztropności stanowisko Prymasów - Stefana Wyszyńskiego,
a następnie Józefa Glempa. Wielu działaczy "Solidarności" mówi o tym
na ogół niechętnie, nawet z przekąsem. A już zupełnie przemilczana - co
zdumiewa z uwagi na rangę sprawy - jest relacja, jaką 22 grudnia 1981 roku
złożył Papieżowi-Janowi Pawłowi II, Sekretarz Episkopatu Polski, ówcześnie
biskup Bronisław Dąbrowski. Znajduje się ona w jego zapisach pamiętnikarskich
wydanych w książce pt. : "Arcybiskup Dąbrowski. Rozmowy watykańskie"
(Instytut Wydawniczy PAX - 2001 rok) Zacytuję - moim zdaniem - szczególnie
istotne fragmenty: ">>Solidarność<< wbrew ostrzeżeniom
Kościoła eskalowała wystąpienia i dążenia do władzy. Odmówiła wejścia do Rady
Porozumienia Narodowego, mimo że Wałęsa 4 listopada 1981 roku zgodził się na
wejście razem z Księdzem Prymasem, u premiera. Po spotkaniu z premierem Komisja
Krajowa zdyskwalifikowała Wałęsę i oświadczyła, że >>Solidarność<<
nie wejdzie do Rady Porozumienia... Zebranie Mazowsza w Politechnice 5-6
grudnia i powzięte uchwały zaalarmowały władze, szczególnie wyznaczenie
manifestacji ulicznej na 17 grudnia 1981 roku. Nasze rozmowy na wszystkich
szczeblach >>Solidarności<< nie dały wyniku (szczególnie 9 grudnia
spotkanie u ks. Prymasa). Komisja Krajowa w Gdańsku 11-12 grudnia 1981 r.
Opinia Wałęsy - zbiorowa halucynacja, wielu uległo prowokacji. Opinia
niektórych doradców o przebiegu obrad była podobna". Potwierdzenie tej
oceny można znaleźć w protokole z posiedzenia Komisji Wspólnej Rządu i
Episkopatu (współprzewodniczący Kazimierz Barcikowski i kardynał Franciszek
Macharski) z dnia 18 stycznia 1982 roku. Strona kościelna m.in. stwierdziła:
"Nie negujemy, że po stronie >>Solidarności<< nie było
wyrobienie politycznego, siły ekstremalne opanowały ją". Dalej powołując
się na Lecha Wałęsę: "Przyznaje on, że w końcowej fazie nie był już w
stanie opanować całości" (Wyd. ANEKS: "Tajne dokumenty
Państwo-Kościół 1980-1989").
Powołałem
się na watykańską relację biskupa Bronisława Dąbrowskiego, jak również,
odniosłem się do wielu innych ważkich kwestii, w swoim wystąpieniu na
naukowo-historycznej Konferencji, jaka odbyła się 11 grudnia 2001 roku w
Centralnej Bibliotece Wojskowej w Warszawie (opublikowane w "Przeglądzie
Historyczno-Wojskowym" nr 1 - Warszawa 2002 oraz jako rozdział we
wspomnianej już książce pt.: "Wielogłos"). Liczę, że mój głos na owej
Konferencji zostanie przez IPN merytorycznie zauważony - tj. gdy uznany za nieprawdziwy,
czy niesłuszny będzie w sposób konkretny podważony, lub też - gdy uznany za
prawdziwy i słuszny, będzie stosownie uwzględniony.
W
artykule z 16-17 listopada ub. roku pisze Pan, o niechęci I Sekretarzy KC do
"poszukiwania dialogu ze społeczeństwem". Nie zamierzam bronić
zarówno doktrynalnych ograniczeń, jak i realizacyjnych błędów popełnionych w
tej mierze na przestrzeni wielu lat. Tu mówimy jednak o 1981 roku, a zwłaszcza
jego ostatnich miesiącach, tygodniach i dniach. Staram się przy tym rozumieć
różne obawy, opory, nieufność "Solidarności" co do intencji władz.
Wiem, że skrajne skrzydła - konserwatywne, tzw. beton w obszarze władzy oraz -
radykalne, nurt ekstremalny w "Solidarności": "żywiły się"
nawzajem, tworzyły i upowszechniały atmosferę obustronnej podejrzliwości i
antagonizmu. Trudno jednak nie zauważyć, że to władze wysuwały różnego rodzaju
propozycje, inicjatywy, zmierzające do znalezienia jakiegoś modus vivendi, a
więc chociażby tymczasowego, ograniczonego kompromisu. Wielkim historycznym
kompromisem były porozumienia sierpniowe 1980 roku. Jak wiadomo bazowały one na
konstytucyjnych fundamentach Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Później 10
listopada 1980 roku, podczas rejestracji Związku przez Sąd Najwyższy,
Przewodniczący- Lech Wałęsa powiedział: "Nie kwestionujemy socjalizmu. Na
pewno nie wrócimy do kapitalizmu, ani nie skopiujemy żadnego wzorca
zachodniego, bo tu jest Polska i chcemy mieć rozwiązania polskie. Socjalizm to
jest system niezły i niech będzie, ale kontrolowany. Współudział związków
powinien być pełniejszy. Niech panowie zapiszą, że nie będziemy wysuwać
programów politycznych, a w żadnym wypadku ich realizować".
Co zostało z tego po roku - jesienią 1981? Czy "Solidarność" była tym
związkiem, z którym porozumienia zostały zawarte? W istocie rzeczy już nie.
Związkowy był kostium, a w treści był to ruch społeczno-polityczny o ogromnej
dynamice. Nie przypadkowo nazywany nieraz "insurekcją". Naturę tego
nastroju znakomicie ilustruje Waldemar Kuczyński w książce pt.: "Burza nad
Wisłą" (Wyd. "Iskry" - 2002 rok): "Dziennikarzowi z
>>Financial Times<< tłumaczę, że lewicująca, rewolucyjna Europa
słabo rozumie mechanizm rewolucji, skoro ma do nas pretensje, że tyle
zdobyliśmy, a ciągle przemy do przodu. A to przecież naciera rewolucja i często
ciągnie nas za sobą, dając bardzo małe pole wyboru".
Logicznym
tego wyrazem był - jak powiedział Bogdan Borusewicz - "amok",
poczucie siły, przekładające się - można mniemać - na pogląd, na ocenę, że
władza:
* jest historycznie obciążona, niewiarygodna, niegodziwa, a więc pertraktować z
nią nie należy;
* jest schyłkowa, bezradna, słabnąca, a więc porozumieć się
z nią nie warto.
Przy tym - w odczuciu Związku - władza cofała się zbyt wolno
i oddawała za mało. Z kolei - w odczuciu władzy - Związek szedł zbyt szybko i
żądał za wiele. Powstał swoisty pat. "Solidarność" - na drodze daleko idących
roszczeń oraz narastającego buntu - zahamować nie potrafiła. Władza - poza
rubież częściowo zmodyfikowanych pryncypiów ustrojowych oraz bezpieczeństwa
zewnętrznego -cofnąć się nie mogła. Pole manewru stało się wąskie, ale wciąż
było. Przede wszystkim na gruncie rozwiązań pragmatycznych. W tym kierunku
zmierzała - już od wiosny 1981 roku - kilkakrotnie wysuwana przez rząd,
propozycja powołania Komisji Wspólnej: rząd-związki zawodowe. Po raz kolejny
zgłosił ją oficjalnie 14 października, Wicepremier, Przewodniczący rządowego
Komitetu do spraw Związków Zawodowych - Mieczysław Rakowski. Oczywiście nie
miała i nie mogła ona rozstrzygać problemów fundamentalnych, ustrojowej natury.
Byłaby jednak niezwykle ważną płaszczyzną wzajemnego zrozumienia, zbliżenia,
łagodzenia napięć, a przede wszystkim zapobiegania procesowi rozkładu gospodarki
i bolesnych tego społecznych skutków. Niestety - to chyba kuriozalne w skali
światowej zjawisko, kiedy ludziom pracy, społeczeństwu grozi głód, chłód,
ciemność, wręcz biologiczna katastrofa, a związek zawodowy odrzuca możliwość
takiej formy kontaktu i współdziałania. Jaki pretekst? Bo przy tym swego rodzaju
"okrągłym stole" miały się znaleźć również inne związki zawodowe. ( w istocie
podobny pretekst stanął na drodze powołania Komisji (Grupy) Inicjatywnej
-odpowiednik późniejszej "Magdalenki", która miała przygotować pozycje wyjściowe
do utworzenia Rady Porozumienia Narodowego).
Fiasko poniosły również, budzące nadzieję rozmowy, a w szczególności spotkanie, jakie odbyło się 27 listopada 1981 roku. Zespołowi negocjatorów ekonomicznych ze strony "Solidarności" przewodniczyli Jacek Merkel i Grzegorz Palka - ze strony rządu Władysław Baka i Zdzisław Sadowski. Spotkanie to - obok punktów dyskusyjnych - spowodowało znaczne zbliżenie stron. Ustalono termin następnego spotkania na 4 grudnia. Jednakże właśnie wtedy tj. w czasie posiedzenia kierowniczych kręgów "Solidarności" w Radomiu, w gorącej atmosferze - "konfrontacja będzie" - odrzucona została propozycja rządowa, aby przyjąć program - prowizorium, pozwalający na uruchomienie mechanizmów reformy gospodarczej - co bardzo istotne - już od 1 stycznia 1982 roku (w toku dalszych konsultacji cały zestaw, precyzujących reformę ustaw miał być ostatecznie uzgodniony z "Solidarnością" i przyjęty przez Sejm). W rezultacie zapowiedziane spotkanie nie odbyło się - przedstawiciele "Solidarności" nie przybyli. Powstałą wówczas sytuację przedstawiłem w książce "Stan wojenny. Dlaczego..." rozdział pt.: "Niewykorzystane szanse", a przede wszystkim naświetlił ją obszernie i kompetentnie prof. Władysław Baka w książce pt. " U źródeł wielkiej transformacji" (Wyd. "Oficyna Naukowa" - 1999 rok).
Wszystko to działo się w czasie, kiedy gospodarka staczała
się coraz bardziej, a skutki społeczne, zwłaszcza w warunkach zbliżającej się
zimy, rysowały się niezwykle groźnie. Co więcej - ten stan rzeczy nałożyło się
zapowiedziane przez władze radzieckie drastyczne ograniczenie - od 1 stycznia
1982 roku - dostaw podstawowych surowców i materiałów. Że nie była to po prostu
pogróżka, "straszak" poświadcza otrzymana przez sejmową Komisję Konstytucyjną
dokumentacja z archiwów b. NRD, a w niej - m.in. zapis następującego
stwierdzenia Sekretarza KC KPZR Konstantina Rusakowa, w rozmowie z Erichem
Honeckerem 21 października 1981 roku: "Towarzysz Breżniew zupełnie jednoznacznie
powiedział, że Związek Radziecki nie myśli o tym, aby swe cenne surowce oferować
krajowi, który wobec nas nie zachowuje się przyjaźnie... Dotychczas nie
podpisaliśmy z Polską żadnej umowy wstępnej, żadnego protokołu koordynującego i
żadnego protokołu handlowego. Musimy odczekać, aż się w Polsce sprawy rozwiną".
Gdyby nie stan wojenny - to skutki owej blokady, w istocie swego rodzaju
interwencji, zsumowane z zapaścią naszej gospodarki doprowadziłyby do pełnej
katastrofy. "Przedsmak" realizacyjny tej groźby zwłaszcza w zakresie paliw dawał
się dotkliwie odczuć, już na przełomie listopada-grudnia. Przypominają o tym:
stenogram z posiedzenia Rady Ministrów z 7 grudnia 1981 roku oraz codzienne
meldunki sytuacyjne, których fragmenty znajdują się w zał. 2 do mojego
wspomnianego już opracowania, z 126 numeru "Zeszytów Historycznych" paryskiej
"Kultury".
Ta
obszerna dygresja była konieczna:
* po pierwsze - aby podkreślić, jak dramatycznie przesądzające znaczenie miała
wówczas sytuacja gospodarcza;
* pod drugie - że jej elementarne ustabilizowanie, a następnie reforma
stanowiły klucz do wszelkich innych rozwiązań;
* po trzecie - że władza nie stroniła od dialogu.
Jego szczytową formą stało się 4 listopada 1981 roku, odbyte z mojej inicjatywy, tzw. spotkanie "Trzech" (Józef Glemp, Lech Wałęsa, Wojciech Jaruzelski). Podjęte ustalenia - tu cytuję z komunikatu Biura Prasowego Episkopatu Polski z 4 listopada - mówią: "Uznano spotkanie, jako pożyteczne, a jednocześnie przygotowawcze do dalszych konsultacji merytorycznych". Niestety - mimo zachęt Kościoła oraz wielokrotnych, w tym formułowanych publicznie, apelach władz - do tych konsultacji nie doszło. Nie doszło nawet do wyznaczenia przez "Solidarność" przedstawiciela do wstępnych rozmów - mimo, że jako upoważnionego ze swej strony władze wskazały Kazimierza Barcikowskiego (sygnatariusza porozumień szczecińskich z sierpnia 1980 roku, współprzewodniczącego Komisji Wspólnej rządu i Episkopatu, członka Biura Politycznego, sekretarza KC PZPR). Kościół ze swej strony wskazał na biskupa Bronisława Dąbrowskiego (powszechnie uznanego autorytetu, doświadczonego negocjatora, Sekretarza Episkopatu Polski). "Solidarność" nie tylko uchylała się od podjęcia rozmów, ale zaostrzała kurs. Pamiętne słowa Lecha Wałęsy skierowane 2 grudnia w hotelu "Solec" do Ministra ds. Związków Zawodowych Stanisława Cioska: "Czapkami was nakryjemy". Później 3-4 grudzień 1981 - Radom, wysoka temperatura obrad oraz pamiętne oświadczenie: "Decyzja jest na nie. Porozumienia nie będzie, bo nie ma się z kim porozumieć". Wreszcie 11-12 grudzień - Gdańsk. Prof. Andrzej Paczkowski w książce pt.: "Pół wieku Polski - 1939-1989" pisze: "przeważały głosy radykalne, nawet desperackie". Warto też przypomnieć co napisał na ten temat w broszurze "Internowanie" Tadeusz Mazowiecki.
Inicjatywa, potwierdzona na spotkaniu "Trzech" - dająca
szansę uniknięcia stanu wojennego, dojścia do jakiejś ówcześnie realnej wersji
Okrągłego Stołu, osiągnięcia ograniczonego pluralizmu politycznego - została
zaprzepaszczona. Trudno zrozumieć dlaczego liczni historycy, politycy,
publicyści, którzy potrafią skrupulatnie dzielić - zwłaszcza, gdy dotyczy to
obciążenia Polski Ludowej, tzw. "komuny" - przysłowiowy "włos na cztery", w tej
tak istotnej sprawie stosują uniki i ogólniki oraz oskarżenia władz, że stan
wojenny był przesądzony, nieodwracalny, że spotkanie "Trzech" stało się jedynie
kamuflarzową formalnością itp. To jednak trzeba udowodnić. A konkretne fakty,
dowody świadczą o czymś wręcz przeciwnym. Do tych świadectw m.in. należy
wspomniana wyżej relacja złożona 22 grudnia 1981 roku Papieżowi przez Sekretarza
Episkopatu Polski. Problem ten wymaga więc głębszych niż dotychczasowe badań i
dyskusji. Nie można go zostawić bez odpowiedzi. Ewidentnych faktów i konkretnych
argumentów jest wiele. Przedstawiłem je również m.in. w książkach: "Stan
wojenny. Dlaczego..." oraz "Różnić się mądrze", w wywiadzie opublikowanym 6
listopada 2000 roku w tygodniku "Przegląd", a zwłaszcza we wspomnianym już
wystąpieniu w Centralnej Bibliotece Wojskowej
11 grudnia 2001 roku.
Mój głos - człowieka ustawionego w "narożniku" przeróżnych,
często "grubymi nićmi szytych" oskarżeń - łatwo zlekceważyć, lub zagłuszyć, ale
są przecież inne, opisujące tamten okres materiały, pozycje książkowe oraz wiele
- podbudowanych dowodowo, argumentacyjnie - wypowiedzi i publikacji. W
szczególności proponuję, aby wziąć pod uwagę opinie: Władysława Baki, Kazimierza
Barcikowskiego, Stanisława Cioska, Józefa Czyrka, Hieronima Kubiaka, Zbigniewa
Madeja, Romana Malinowskiego, Janusza Obodowskiego, Mieczysława Rakowskiego,
Janusza Reykowskiego, Zdzisława Sadowskiego, Jana Szczepańskiego, Józefa
Tejchmy, Jerzego Urbana, Andrzeja Werblana, Jerzego Wiatra - oczywiście także
innych osób, reprezentujących odmienne od nich doświadczenia i poglądy. A więc
zamiast ocen osądzających wprowadzenie stanu wojennego bez żadnego "ale" - a te
dominują - dokonać rzeczowej, merytorycznej konfrontacji dowodów, faktów,
argumentów, wyjaśniających dogłębnie, obiektywnie jego genezę, a zwłaszcza -
jeszcze raz powtórzę - dlaczego odrzucona została oferta rozmów? Nie niosła
przecież żadnego ryzyka. Gdyby platformę rokowań, propozycje władz "Solidarność"
uznała za nie satysfakcjonujące, lub zwodnicze, w każdej chwili można było wstać
od stołu i publicznie uzasadnić tego przyczyny. Bez pełnego wyjaśnienia owej
sytuacji nie da się w sposób odpowiedzialny osądzać decyzji i faktu wprowadzenia
stanu wojennego. W rezultacie, gdy przychodzi 13 grudnia, lub inne nawiązujące
do niego okazje, to obraz, jaki spektakularnie, w masowej skali, dociera do
społeczeństwa, stanowią czołgi, pałki, gazy łzawiące, internowania i oczywiście
tragedia kopalni "Wujek". Nie neguję prawa do takiej pamięci, jest też
potrzebna. Ale jednocześnie trudno nie zapytać - jak do tej sytuacji doszło? Czy
stan wojenny "spadł jak grom z jasnego nieba"? Kto go wprowadził wiadomo. Kto i
jak do tego walnie się przyczynił pogrążone jest we mgle. To doprawdy wymaga
poważnej oceny i jasnej odpowiedzi.
Na zakończenie pozwolę sobie powtórzyć pogląd, jaki
przedstawiałem już wielokrotnie: "Solidarność" miała dalekosiężną, historyczną
rację, która jako demokratyczny cel i wizja, w ostatecznym rachunku - chociaż w
zupełnie innej niż w latach 1980-1981 społeczno-ekonomicznej filozofii -
zwyciężyła. My władza mieliśmy rację aktualną, pragmatyczną.
Pozwoliło to uniknąć katastrofy, niejako zamrozić pewne procesy. Dojść do punktu, w którym warunki wewnętrzne i zewnętrzne umożliwiły, aby przemiany dokonały się nie jako niebezpieczne, dzikie burzenie, ale sterowalny, pokojowy demontaż.
Historykowi, który wszedł na ścieżkę określonych przekonań i
zaangażowań, przy tym sfinalizował ją, nieraz daleko idącymi ocenami, nie łatwo
jest - nawet ze względów psychologiczno-prestiżowych - uznać racje innych. Jeśli
nie zrobi tego obecnie, zrobią to przyszłe - nie obciążone żywymi
politycznymi sympatiami, czy antypatiami - pokolenia. Gdyby był to tylko
teoretyczno-historyczny problem, można by więc spokojnie odczekać.
Niestety, historyczne oceny wpisują się w
aktualną walkę polityczną, stają się jednym z jej instrumentów. Mam pełną
świadomość historycznej roli "Solidarności", szanuję różnych jej
działaczy, rozumiem gorzką pamięć represjonowanych, czy w inny sposób
dotkniętych dolegliwościami owego czasu. Ale też bardzo pragnę, ażeby lepiej
zrozumiane zostały uwarunkowania oraz intencje decyzji i działań w imię
"mniejszego zła".
Nie słuszna jest i nie celowa ocena tamtych czasów w manichejskich kategoriach walki dobrego ze złem. Przekonania, racje były podzielone. To trzeba uszanować. W obliczu współczesnych wyzwań i zagrożeń wydaje się szczególnie ważne tworzenie wspólnej płaszczyzny, której historia nie "trzyma za połę", a wręcz przeciwnie - dostarcza impulsów, doświadczeń, nauk służących przyszłości. Oczywiście nie na mocy zglajchszaltowania. Różnice zdań trwać będą przez lata, dziesięciolecia, nawet dłużej. Ich subiektywny charakter może być i będzie polem różnych interpretacji, sporów, dyskusji. Chodzi jedynie o to, aby przebiegały one na gruncie obiektywnym - realiów, faktów, nieubłaganej logiki danego czasu. Ufam, że wcześniej, czy później, gdy miną doraźne polityczne zaangażowania oraz aktualne emocje, historyczny obraz stanie się bardziej klarowny i obiektywny. Należy życzyć, aby stało się to jak najwcześniej. Poznawczo-edukacyjne możliwości oraz powinności IPN w tym dziele, trudno przecenić.
Wojciech JARUZELSKI
PS. Odpis tego listu przesyłam Prezesowi Instytutu
Pamięci Narodowej Panu Prof. Leonowi Kieresowi.